Dom grozy: Miasto Aniołów: sezon 1, odcinek 9 - recenzja
Słabe seriale mają to do siebie, że często są bardzo nierówne. Ciągłe spadki i wzrosty jakości to jedna z cech charakteryzujących produkcje o chaotycznej strukturze. Niestety, powyższe dotyczy również Miasta Aniołów. Po dwóch słabszych odcinkach nadeszła pora na nieco lepszą odsłonę.
Słabe seriale mają to do siebie, że często są bardzo nierówne. Ciągłe spadki i wzrosty jakości to jedna z cech charakteryzujących produkcje o chaotycznej strukturze. Niestety, powyższe dotyczy również Miasta Aniołów. Po dwóch słabszych odcinkach nadeszła pora na nieco lepszą odsłonę.
W najnowszym odcinku Miasta Aniołów dostajemy potwierdzenie tego, że w sequelu Penny Dreadful to nie fabuła znajduje się na pierwszym planie. Jak już wcześniej zauważyliśmy, opowieść jest tendencyjna i naiwna. Ma wiele dziur i zwyczajnie nie wciąga, tak jak powinna. Gdy jednak twórcy dopuszczają do głosu choreografię i śmielej korzystają z formy, robi się ciekawiej. W bieżącym epizodzie znów pierwsze skrzypce grają wielobarwne sceny taneczne. Członkowie rodzinny Vega spotykają się w klubie muzycznym, gdzie najpierw dochodzi do gniewnej konfrontacji, a potem do wzruszającego pojednania. Ich spotkanie wywołuje emocje, co z kolei przekłada się na budowanie więzi emocjonalnej pomiędzy widzem a bohaterami. Dzięki tego typu momentom zaczynamy z nimi sympatyzować. Wcześniej pod tym względem w Mieście Aniołów było różnie. Bieżący odcinek robi dużo dobrego dla uwiarygodnienia protagonistów jako ludzi z krwi i kości.
Zauważmy, że w omawianej odsłonie nie ma ani grama fantastyki. Serial od pierwszego odcinka dość zachowawczo podchodził do tej konwencji. Teraz jest ona praktycznie nieobecna. Pojawia się pytanie o zasadność nawiązywania opowieści do kultowego pierwowzoru. Penny Dreadful praktycznie przez cały czas mówił do nas językiem horroru, mimo że na pierwszym planie znajdowały się ludzkie dramaty. Tutaj horroru jest jak na lekarstwo, co dość mocno kontrastuje z założeniami „grozy za funta”. Wszystko wskazuje na to, że podejrzenia co poniektórych w kwestii „podpięcia” się pod znaną markę są całkiem zasadne. Jeśli finalnie okaże się, że w Mieście Aniołów horror jest jedynie nikomu niepotrzebnym ozdobnikiem, będziemy mogli mieć zasadne pretensje do Johna Logana za wprowadzenie nas w błąd. Zaczekajmy jednak z wyrokiem i skupmy się na tym, co wydarzyło się w 9. epizodzie.
Pojednanie rodziny Vega odbywa się w tanecznych rytmach, przez co wypada naturalnie i spontanicznie. Spotkanie ma tempo i dynamikę, a aktorzy umiejętnie wczuwają się w gorącą atmosfera miejsca, w którym się znaleźli. Patrząc na rosnące napięcie pomiędzy braćmi i matką, angażujemy się emocjonalnie w sytuację, licząc, że mimo dzielących ich różnic, krewni znajdą wspólny język. Gdy Tiago, Maria, Josefina, Mateo i Raul wszystko sobie wybaczają, oddychamy z ulgą i z przyjemnością patrzymy na rodzinę, która łączy się we wspólnym tańcu. Do znudzenia można chwalić choreografów, scenografów i kostiumologów Miasta Aniołów. To ich praca jest esencją serialu i to oni powinni być wymieniani w czołówce produkcji. Dużo dobrego robi również reżyseria. Autorem bieżącego odcinka jest uznany serialowy twórca, Daniel Attias.
Sceny taneczne zestawione zostają z motywem egzekucji Pachuco, który przyznał się do zabicia policjanta. Nie było tu żadnych zaskoczeń. Lewis Michener po raz kolejny pada ofiarą wszechpotężnej siły zła. Chłopak, któremu obiecał bezpieczeństwo, zawisa na latarni i policjant nie jest w stanie niczego z tym zrobić. W bieżącym odcinku gliniarz konfrontuje się również ze swoimi nazistowskimi adwersarzami. Także i w tym przypadku okazuje się zbyt słaby, żeby powstrzymać stojącą naprzeciwko niego moc zniszczenia. Tragiczny bohater, który budzi współczucie, jednak dzięki portretującemu go Nathanowi Lane’owi ciężko nie polubić tego zmęczonego życiem gliniarza.
9. odcinek Miasta Aniołów został zadedykowany Brianowi Dennehy’emu. Zmarły 15 kwietnia 2020 roku artysta wcielił się w ojca radnego Charltona Townsenda. Jego rozmowa z synem jest jednym z mocniejszych momentów. Jerome Townsend to drapieżny samiec alfa pogardzający swoim potomkiem. Mężczyzna deprecjonuje przybywającego do niego z prośbą o pomoc syna. Mimo że Charlton prowadzony był od początku tak, żeby budzić naszą niechęć, w zestawieniu z ojcem wypada jak ofiara, której jest nam zwyczajnie żal. To kolejna postać po doktorze Peterze, pokazywana z każdym kolejnym odcinkiem w coraz bardziej przychylny sposób. Twórcom zależy, żeby traktować bohaterów jako pionki w rozgrywce pomiędzy złem a dobrem. Nie są oni źli z natury, ale wystawieni na pokusy ciemniej strony mocy, łatwo jej ulegają.
To już przedostatni odcinek Miasta Aniołów. Za tydzień wielki finał. Pojednanie rodziny Vegi można uznać za zwarcie szyków po stronie dobra. W ostatnim epizodzie dostaniemy zapewne wielką batalię, w której na pierwszej linii frontu żydowska mafia zetrze się z nazistami. Być może będzie się działo, ale chyba nic już nie jest w stanie zmienić faktu, że Miasto Aniołów to serial w najlepszym wypadku bardzo przeciętny.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat