Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - recenzja filmu [Cannes 2023]
Data premiery w Polsce: 30 czerwca 2023Trzeba było powrotu do nazistowskiej intrygi, żeby Indiana Jones znowu poczuł się dobrze z kapeluszem na głowie i z biczem w ręce. Artefakt przeznaczenia poprawia błędy poprzednika i automatycznie staje się kandydatem do jednego z hitów wakacji.
Trzeba było powrotu do nazistowskiej intrygi, żeby Indiana Jones znowu poczuł się dobrze z kapeluszem na głowie i z biczem w ręce. Artefakt przeznaczenia poprawia błędy poprzednika i automatycznie staje się kandydatem do jednego z hitów wakacji.
Po chłodno przyjętym zarówno przez krytykę, jak i przez fanów Królestwie Kryształowej Czaszki, Steven Spielberg zapowiedział, że nie nakręci już kolejnego filmu z serii o słynnym archeologu. Dotrzymał słowa, bo kontynuację przekazał w dobre ręce bardzo solidnego rzemieślnika Jamesa Mangolda, który ma za sobą takie filmy jak Spacer po linie, Logan czy Le Mans '66. Nie lada wyzwanie stanęło przed Mangoldem, który chcąc zachować swój styl, który nazwałbym dobrze przyswajalnym mainstreamem, miał za zadanie nawiązać do niekwestionowanej legendy serii. Legendy, która przez poprzedni film trochę podupadła na zdrowiu, ale nie zmienia to faktu, że Indiana Jones należy wciąż do tych filmowych opowieści, które stworzyły podwaliny do powstania nowego gatunku filmowego – Kina Nowej Przygody. Gatunku, do którego Mangold nawiązuje momentami naprawdę bardzo dobrze, a na pewno zawsze lepiej niż Spielberg w Królestwie Kryształowej Czaszki.
Dlaczego nawiązuję z uporem maniaka do tamtego filmu? Bo miał on być początkiem nowej filmowej serii. Nie powiodło się to z co najmniej dwóch powodów – Shia LaBeouf okazał się skandalicznie wręcz nieadekwatnym następcą Harrisona Forda, a historia przy swoim oczywistym (w przypadku tej serii naturalnym) oderwaniu od rzeczywistości była po prostu nieciekawa i pozbawiona wymaganego w tych filmach humoru. Ten zaistniał tutaj dzięki scenopisarskiej ręce i timingowi komediowemu Phoebe Waller-Bridge, której postać Heleny mogłaby spokojnie stać się bohaterką nowej serii z uniwersum, o ile o takowym myślą władze Disneya. Oczywiście nie wiem, czy takie plany są, ale jak w przypadku LaBeoufa od początku nie było czuć jakiegokolwiek potencjału, tak z PWB można wiązać całkiem spore nadzieje.
Kolejnym, choć w kontekście dwóch wyżej wymienionych może nie aż tak poważnym, problemem Kryształowej Czaszki okazał się czarny charakter w osobie Cate Blanchett, której Spielberg narzucił kuriozalny rosyjski akcent, a ona go jeszcze bardziej próbowała dokręcić – nic dobrego z tego wyjść nie mogło. W Artefakcie przeznaczenia jest inaczej – Mads Mikkelsen jako Jurgen Voller, czyli nieco podkręcona wersja słynnego Wernera von Brauna, gra tę rolę na poważnie, pozostając jednak w tym uroczym i przerażającym zarazem potworem, który co ważne – ma jasno określone motywacje. Początkowo trochę obawiałem się, że co-villainem może być nazistowski oficer grany przez Thomasa Kretschmanna, co przy całym szacunku dla tego aktora byłoby szalonym wręcz schematem. Szczęśliwie tak się nie stało, a entourage Vollera okazał się zupełnie zjadliwym fabularnie teamem badassów.
Największym badassem jest jednak sam Dr Jones, Indy, Harrison Ford – najmądrzejszy, najodważniejszy i najbardziej zdeterminowany człowiek tej opowieści, którego przyjaciel Basil Shaw (ojciec Heleny) obsesyjnie szukający rozwiązania odkrytego przez naukowców jeszcze w trakcie drugiej wojny mechanizmu, stracił przez to kontakt z rzeczywistością. Jones wie, że dokończenie dzieła przyjaciela to ostatni akt w jego wypełnionym przygodami życiu. Helena nie jest wcale oczywistym spoiwem dawnej więzi pomiędzy Jonesem a Shawem, przynajmniej nie od samego początku. Ford jest ostatnio w tak dobrej aktorskiej formie, że potrafi wyciągnąć każdy film czy serial za uszy. Tutaj sprawdza się idealnie jako zmęczony, ale wciąż niepozbawiony energii emeryt, który musi rozwiązać tę ostatnią w życiu zagadkę. Ford tworzy złożoną, wcale nieoczywistą kreację, którą opiera na bodaj najprostszych aktorskich środkach – jest to absolutna rewelacja!
Bardzo szanuję film Mangolda jeszcze za jedną, niebagatelną rzecz – nostalgię, którą wzbudza, oraz okazywaną przez reżysera miłość do tej filmowej serii. Bez niej, bez licznych nawiązań do poprzednich części, jednak nieprzekraczających granicy nieznośnego fanserwisu, nie byłoby sukcesu Artefaktu przeznaczenia. Czy jednak ten sukces artystyczny da się łatwo przełożyć na sukces finansowy? Wydaje się, że z tym nie powinno być problemu – ludzie czekali i czekają na nowego Indy’ego. Czy jednak taki film, zrobiony w tak staroświeckim (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) stylu, będzie w stanie przyciągnąć do kina kogoś nowego, kto nie wie, kim jest dr Jones i dlaczego wracamy do czasów II wojny światowej? Tutaj wątpliwości są już większe, bo pokolenie wychowane na Marvelu może zwyczajnie nie przełknąć historii o rozwiązywaniu archeologicznych zagadek czy odczytywania inskrypcji na posągach czy w książkach.
Nie będzie to wina Mangolda, który starał się, jak mógł, żeby zrobić prawdziwe Kino Nowej Przygody w XXI wieku. Zbliżył się do tego stanu w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że dobrze wybrano go do roli następcy Spielberga. Dzięki niemu i wpływom angielskiego humoru PWB Artefakt przeznaczenia to sukces i znakomite pożegnanie Harrisona Forda z jedną z jego najbardziej ikonicznych ról. I to jest to pożegnanie iście ikoniczne – brawo!
Poznaj recenzenta
Maciej StasierskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat