Legends of Tomorrow: sezon 1, odcinek 15 i 16 (finał sezonu) – recenzja
Finałowe odcinki Legends of Tomorrow były całkiem przyzwoite jak na ten serial, choć nadal nie unikano typowych dla tej produkcji głupot fabularnych, z mieszaniem w linii czasu włącznie.
Finałowe odcinki Legends of Tomorrow były całkiem przyzwoite jak na ten serial, choć nadal nie unikano typowych dla tej produkcji głupot fabularnych, z mieszaniem w linii czasu włącznie.
Gdzieś w odległej galaktyce świata Detective Comics był pomysł, aby zekranizować w postaci serialu historię grupy jeszcze nie superbohaterów, którzy będą poruszać się w czasie i przestrzeni, walcząc z pewnym niebezpiecznym złoczyńcą. Serial miał wprowadzić świeżość i nową jakość do świata DC w telewizji. Zaproponować nową, ciekawszą formułę a także nietuzinkowych bohaterów. Choć plany były naprawdę niezłe, to skończyło się jak zawsze. Legends of Tomorrow najwyraźniej od samego początku były przeznaczone dla średnio rozgarniętego widza, którego nie będzie zbytnio bolał brak logiki i sensu w fabule oraz poczynaniach głównych bohaterów. W skrócie – za cokolwiek Guggenheim się nie weźmie, to ostatecznie przestanie się to trzymać jakiejkolwiek kupy.
To nie oznacza, że dwa finałowe odcinki tej produkcji były złe, a nawet bardzo złe, bo w chwili, kiedy odjęto słabo prowadzone wątki obyczajowe i skupiono się tylko na akcji, Legends of Tomorrow oglądało się nawet przyjemnie. Odcinek Destiny zaoferował bardzo ciekawą lokalizację, gdzie skupiła się cała akcja, czyli „dom” Władców Czasu. Co istotne, jak na ten serial efekty specjalne były całkiem niezłe, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie walkę Big Atoma z Lewiatanem, do stworzenia której użyto prawdopodobnie programów graficznych uruchomionych na komputerach Amiga i wczesnych PC.
Twórcy przy okazji tego odcinka pokazali, że potrafią podjąć odważne decyzje, a gdy zachodzi potrzeba - pozbywać się kluczowych bohaterów. Osobiście za Snartem i jego specyficznym sposobem mówienia tęsknić nie będę. Jego poświęcenie pozwoliło bardzo ładnie rozwinąć natomiast Mitcha granego przez Dominica Purcella, który chyba pierwszy raz przekonał mnie do siebie i kreowanej postaci.
Sama siedziba Władców Czasu była ciekawie pokazana, tylko szkoda, że tradycyjnie fabuła i „twisty” popsuły resztę. Niestety, ilość niedorzeczności tradycyjnie przekraczała wszelką możliwą skalę. Tak było w Destiny i tak też było w odcinku Legendary, w którym w końcu wątpliwej jakości Legendy zdołały pokonać Vandala Savage'a. Po tym, jak oglądaliśmy w wielu poprzednich odcinkach to, jak byli blisko pozbycia się głównego antagonisty, można było liczyć na to, że w finale zrobią to w dość wymyślny i sensowny sposób. Wymyślnie było, ale sensu w tym nie widać żadnego. Pozbywanie się wroga w trzech różnych liniach czasowych, gdzie miał zdetonować trzy bomby (a przy tym wszystkim naruszono wszelkie protokoły bezpieczeństwa linii czasowej, zwłaszcza w czasach II wojny światowej), było iście szatańskim pomysłem, na który niewielu scenarzystów by wpadło. Tak na marginesie, twórcy w tym roku muszą mieć jakieś zboczenie na punkcie bomb, bo podobny motyw przecież mamy w Arrow. Nic to, bohaterom udało się go wreszcie pokonać i wcale nie potrzebowali do tego Kendry i Cartera. Twórcy w ten sposób pokazali, że ich postacie równie dobrze mogłyby nie istnieć w tej produkcji, co byłoby zresztą z korzyścią dla LoT. Oboje, poza naprawdę marnymi wątkami miłosno-obyczajowymi, nie wnosili do serialu nic. Nawet efekty specjalne związane z ich skrzydłami były... naprawdę „specjalne”.
To, co należy pochwalić, to ostatnie minuty finałowego odcinka. Wszystkie sceny związane z poszczególnymi bohaterami naprawdę przyjemnie się oglądało. Ujęło zwłaszcza pożegnanie się Rory'ego ze Snartem, które w kategorii wszelkich wątków obyczajowych prezentowanych do tej pory w serialu wypadło na piątkę z plusem. Twórcy na koniec postarali się również o ciekawy cliffhanger z Hourmanem i Justice Society of America. Oby była to zapowiedź czegoś lepszego, niż pokazano w pierwszym sezonie. Bo tradycyjnie - potencjał serialu jest ogromny, ale tak jak w przypadku Arrow, realizacja woła o pomstę do nieba i czasem aż się prosi, aby za realizację Legends of Tomorrow ktoś przedwcześnie trafił do piekła. Koniec końców, mimo całkiem niezłych ostatnich odcinków, to nadal słaba produkcja, która przeważa nad jeszcze gorszym Arrow tylko tym, że jest po prostu świeża, stąd mimo wszystko otrzymała jakiś tam kredyt zaufania od widzów. Jednak przy drugim sezonie nikt już z pobłażaniem nie będzie patrzeć na nielogiczną fabułę i śmieszne sceny akcji, bo to zwyczajnie uwłacza.
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat