Lilo i Stich - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 23 maja 2025Disney nie zwalnia tempa i kilka miesięcy po premierze Śnieżki serwuje nam kolejną aktorską wersję swojej klasycznej animacji. Czy ta wypada lepiej niż poprzednia? Sprawdzamy.
Disney nie zwalnia tempa i kilka miesięcy po premierze Śnieżki serwuje nam kolejną aktorską wersję swojej klasycznej animacji. Czy ta wypada lepiej niż poprzednia? Sprawdzamy.

Film o niesfornym niebieskim kosmicie stał się ogromnym hitem, gdy tylko trafił do kin w 2002 roku. Dzieciaki na całym świecie momentalnie się w nim zakochały, a Disney szybko zwietrzył interes i umieszczał tego bohatera, na czym tylko się dało. Produkcja doczekała się trzech pełnometrażowych kontynuacji oraz dwóch sezonów serialu animowanego. Nic więc dziwnego, że z powodu braku pomysłów na oryginalne historie, koncern odgrzewa stare. Od dłuższego czasu Disney z różnym skutkiem serwuje widzom aktorskie wersje swoich największych przebojów. Niektóre, jak Król Lew czy Piękna i Bestia, stały się światowymi hitami, inne – Pinokio czy ostatnio Śnieżka – to ogromne rozczarowania. Tym razem wytwórnia sięgnęła po jedno z najcięższych dział i przygotowała nową wersję przygód Lilo i Sticha.
Już oswoiłem się z myślą, że Disney w ten sposób chce trafić do nowego pokolenia, dla którego tradycyjna animacja może być zbyt archaiczna. Do widzów wychowanych na produkcjach 3D, którzy mogą patrzeć mniej przychylnie na filmy realizowane klasyczną kreską. Trudno mi się z tym pogodzić, ale dopuszczam do siebie taką ewentualność. I właśnie dla tej grupy powstało aktorskie Lilo i Stich , które pod względem fabularnym nieznacznie różni się od oryginału. Wprowadzone zmiany wynikają raczej z ograniczeń budżetowych niż z próby ulepszania pierwotnej wersji.
To wciąż opowieść o dwóch osieroconych siostrach. Starsza Nani (Sydney Agudong) próbuje zaopiekować się młodszą Lilo (Maia Kealoha). Nie jest to łatwe, bo dziewczyna praktycznie z dnia na dzień zostaje rzucona na głęboką wodę rodzicielstwa. Nagle zaczynają ją przytłaczać obowiązki związane z pracą, wychowaniem dziecka, opłacaniem rachunków i prowadzeniem domu. Do tego próbuje porozumieć się z opieką społeczną, która najchętniej rozdzieliłaby rodzeństwo – oczywiście dla ich dobra.
I do tej starającej się utrzymać w całości rodziny dołącza kosmita, nazwany później Stichem – eksperyment szalonego naukowca Jumba Jookiby, wcielenie czystego zła, stworzony wyłącznie do siania destrukcji. Jednak Lilo szybko uczy go, czym jest rodzina. Pokazuje, że nikt we wszechświecie nie musi być sam. Zawsze znajdzie się ktoś, kto poda pomocną dłoń, zaprosi do swojej – choćby niedoskonałej – rodziny. Małej, poobijanej, ale prawdziwej.
Choć nie jestem wielkim zwolennikiem zamieniania klasycznych bajek na wersje aktorskie, muszę przyznać, że ten projekt działa. Zarówno pod względem scenariuszowym, jak i aktorskim twórcom udało się zachować ducha oryginału. Emocje, które czułem ponad 20 lat temu, nadal są obecne i potrafią uderzyć w serce z ogromną siłą. Duża w tym zasługa zespołu odpowiedzialnego za stworzenie realistycznej wersji Sticha. Nie próbowano tej postaci zmieniać czy unowocześniać. To ten sam włochaty, błękitny stworek, tylko przeniesiony do świata realnego. Wygląda fenomenalnie, więc przyjemnie się na niego patrzy.
Również aktorsko film stoi na wysokim poziomie. Dynamika pomiędzy siostrami została bardzo dobrze przedstawiona – czuć, jak bardzo się kochają i jak bardzo potrafią działać sobie na nerwy. Świetnie ogląda się wspólną grę młodziutkiej Mai Kealohy i Sydney Agudong. Muszę powiedzieć, że to jeden z najlepszych castingów Disneya ostatnich lat.
Mam natomiast problem z postaciami Jumba i Pleakleya. Rozumiem, że nie mogli przez cały film zachować kosmicznego wyglądu, bo koszty efektów specjalnych zrujnowałyby budżet, ale nie byłem w stanie przekonać się do ich ludzkich odpowiedników. Wyglądają jak odchudzony Zach Galifianakis i dopakowany Billy Magnussen. Aktorzy ci kompletnie nie pasują do tych ról – zwłaszcza Zach, który cały czas gra przemądrzałego, wkurzonego gościa.
W Lilo i Stichu nie zabrakło też ukłonów w stronę oryginału. W rolę opiekunki społecznej, pani Kekoa, wciela się dawno niewidziana na dużym ekranie Tia Carrere'a, która w animowanej wersji podkładała głos Nani. Podobnie Jason Scott Lee – dawniej głos Davida, teraz kierownik restauracji. Głosu Stichowi w amerykańskiej wersji, tak jak to było w pierwowzorze, użycza Chris Sanders.
Wizualnie produkcja prezentuje się bardzo solidnie. Każda komputerowo wygenerowana postać przypomina swój animowany odpowiednik – bez zbędnych udziwnień. Twórcy starali się „nie wychodzić poza linie” i trzymali się dobrze znanych kształtów.
Jeśli Disney musi sięgać po swoje klasyki i przerabiać je na wersje aktorskie, to oby robił to właśnie w taki sposób, jak przy produkcji Lilo i Stich – z wyczuciem i szacunkiem. Nie tracąc z oczu tego, co w tych historiach najważniejsze: emocji i humoru. A może to po prostu Stich jest tak wyjątkową postacią, że działa dobrze w każdej formie? Tak czy inaczej, jestem przekonany, że na seansie świetnie bawić się będą nie tylko najmłodsi widzowie, ale także ich opiekunowie. Każdy wyjdzie z sali kinowej z ogromnym uśmiechem na twarzy.
Poznaj recenzenta
Dawid Muszyński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1991, kończy 34 lat
ur. 1948, kończy 77 lat
ur. 1966, kończy 59 lat
ur. 1992, kończy 33 lat
ur. 1957, kończy 68 lat

