Linia życia – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 29 września 2017Flatliners (Linia życia) to remake klasycznego obrazu z roku 1990. Tym razem, za opowieścią o studentach, szukających dowodu na życie po śmierci stoi Niels Andrev Oplev, najbardziej znany z reżyserii Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Czy Linia życia jest równie warta zainteresowania?
Flatliners (Linia życia) to remake klasycznego obrazu z roku 1990. Tym razem, za opowieścią o studentach, szukających dowodu na życie po śmierci stoi Niels Andrev Oplev, najbardziej znany z reżyserii Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Czy Linia życia jest równie warta zainteresowania?
Nie ma wiele więcej do powiedzenia niż „nie”. Nowa Flatliners jest filmem co najwyżej miernym, gdzie banał miesza się z absurdem i lukami fabularnymi. I choć aktorzy robią co mogą, by obraz był zdatny do obejrzenia, ale nie są cudotwórcami. Zacznijmy jednaj od początku, bo Linia życia ma jednak kilka plusów! Pierwszym jest obraz – mrok i ciemność dobrze wpisują się w konwencję opowieści o poszukiwaniu odpowiedzi na życie po śmierci. To jeden z tych banałów, które w filmie zostały wykorzystane prawidłowo. Zresztą, nawet gdy mamy do czynienia ze scenami rozgrywającymi się w dzień, światło jest przytłumione, brudnawo-szare i nie dające wiele otuchy. O samym klimacie filmu naprawdę nie można powiedzieć nic złego, jest też kilka momentów, które choć byliśmy pewni, że zakończą się banalnym rozwiązaniem, potrafią zaskoczyć. Niewielkim plusem są też niewielkie, oszczędne efekty specjalne, które uprzyjemniają seans, nie są zbyt nachalne i nie zmieniają tego w zasadzie thrillera w horror klasy D. Jeśli chodzi o muzykę, choć nie zachwyca się i nie wybija, dość dobrze wpisuje się w klimat filmu, natomiast trzeba skupić się, by odczuć ją podczas seansu.
Największym mankamentem filmu jest jego historia. Pytanie, co jest po śmierci przewija się przez wszystkie epoki, pojawia się niemal w każdej filozofii i religii naszego świata, i choć wraz z rozwojem cywilizacyjnym nauka rozwiązuje coraz więcej tajemnic, ta jedna nadal pozostaje nierozwiązana. To właśnie próbują zrobić główni bohaterowie - wprowadzają jedną z kobiet w stan śmierci klinicznej by poddać jej mózg rezonansowi i sprawdzić jak zachowuje się w kilka chwil po śmierci ciała. Historie związane ze śmiercią kliniczną i wizjami, których doznają niektórzy to już wyświechtany motyw, wiele razy użyty w kinie. Równie banalnym jest motyw „coś przeszło przez drzwi, które otworzyliśmy”, a to właśnie na wspomnianych dwóch opiera się film Opleva. Niestety, w żaden sposób nie udało mu się ich uatrakcyjnić, zresztą wygląda to tak, gdyby reżyser miał pomysł na początek i koniec opowieści, natomiast rozwinięcie jej po prostu odpuścił, uznając, że nakręci się samo.
Przez pierwsze dwadzieścia minut naprawdę mamy nadzieję na coś ciekawego, jednak im dalej tym okazuje się ona bardziej płonna. Absurdalne decyzje i motywacje postaci (tylko motywacja Sophii, granej przez Kiersey Clemons może być zrozumiała) to jedna kwestia, drugą jest brak przemyślenia pewnych kwestii i umieszczenie danych miejsc/sytuacji tylko dlatego, że potrzebne są fabularnie (a, że pojawienie się ich jest nielogiczne, nie ma znaczenia). Niech najlepszym przykładem całkowicie nieużywany oddział szpitalny, ze sprzętem wartym miliony, który ponoć zbudowany jest na wypadek katastrofy. Maszyneria jest sterylna, podłączona do prądu i gotowa do użycia, a dostać się do niej można windą towarową, która nie posiada kamer. Nie zapominajmy też, że w szafkach znajdują się leki. Raj dla złodziei.
W takim właśnie środowisku, młodzi lekarze z problemami przeprowadzają swoje „przełomowe” badanie – na początku z pobudek naukowych, później natomiast dochodzi do tego chęć samorozwoju czy ciekawość. I żadna z tych kwestii nie zagrzewa miejsca w filmie, bo jak się okazuje, ważne jest tylko to, że eksperyment został przeprowadzony, i główni bohaterowie znaleźli się tam gdzie wedle fabuły znaleźć się powinni. Cóż z tego, że wychodzą w najlepszym wypadku na niekompetentnych zapominalskich, a w najgorszym na zwykłych idiotów, którzy piętnaście minut po pierwszym eksperymencie zapominają, po co go w ogóle przeprowadzali. Można byłoby się spodziewać, że jeśli fabuła skupia się na lekarzach i medycynie, ktoś będzie badał wyniki, które udało się uzyskać – niestety nie ma na to szans. Kwestia ta pojawia się raz gdzieś w trakcie filmu i drugi raz na samym końcu. Zamiast więc medyczno-filozoficznych rozważań mamy grupę młodzieży, która zaraz po eksperymencie pędzi się napić i zabawić, by potem płacić cenę za swoje czyny – jak w podrzędnym slasherze. I choć jak wspomniałem na początku, aktorzy starali się jak mogli, to z takim zapleczem nie mieli wiele możliwości.
Linia życia to kiepsko zrobiony, nieudany remake dobrego filmu. Zamiast wciągającej historii, napięcia czy w końcu przemyśleń odnośnie tematu, który obraz stara się poruszyć, po niemal dwóch godzinach seansu wyjdziemy z kina zadowoleni, że już koniec. Jeśli ktoś ma ochotę na dobry film w ten tematyce, zapewnić mogę, że mimo upływu lat, pierwotna wersja biję obecną na głowę w niemal wszystkich aspektach.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Multikina
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michał TalaśkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat