Lucyfer: sezon 3, odcinek 21 – recenzja
W każdym sezonie Lucyfera wracamy prędzej czy później do wątku, który potrafi zabić całą historię – uczucia głównego bohatera do nudnej Chloe Decker. Ostatnie odcinki kręcą się już tylko wokół tego. Wątków pobocznych natomiast – które byłyby ciekawe, nie było za wiele.
W każdym sezonie Lucyfera wracamy prędzej czy później do wątku, który potrafi zabić całą historię – uczucia głównego bohatera do nudnej Chloe Decker. Ostatnie odcinki kręcą się już tylko wokół tego. Wątków pobocznych natomiast – które byłyby ciekawe, nie było za wiele.
Lucifer ma dobre i złe momenty. Niestety, z przewagą tego drugiego. Jeśli twórcy skupiają się na pobocznych historiach albo bohaterach (Maze), niezwiązanych mocno z głównym wątkiem – jest dobrze. Wystarczy jednak wrócić do egocentrycznego Lucyfera i jego obsesji na punkcie Ojca i zaczyna się robić nudnawo. Do tego w każdym sezonie wraca jak bumerang ta sama historia – nie chcę być z Chloe, zaczynam się do niej zbliżać, odrzucam, kocham, coś się dzieje, co przerywa cały ich wątek miłosny i zabawa zaczyna się od nowa. Teraz, kiedy na horyzoncie pojawił się Kain/Pierce, dostajemy tego w nadmiarze. On w przeciwieństwie do Lucyfera miał jasno sprecyzowane plany – rozkochać w sobie panią detektyw, a potem porzucić, dzięki czemu zniknęłoby jego znamię, a co za tym idzie – stałby się śmiertelny. I to się ostatecznie udaje poza jednym – Kain naprawdę zakochuje się w Chloe tym samym stając się najzacieklejszym rywalem Lucyfera. Rywalem, którego główny bohater nie może zabić, choć pewnie by chciał.
Ok, to wszystko brzmi jak tandetna telenowela i tak rzeczywiście należy to odbierać. Można to wszystko spokojnie porównać do siedzącej dziewczynki (albo chłopca) nad brzegiem rzeki wyrywającej z kwiatka poszczególne płatki i wyliczającej kocha/nie kocha. Co gorsza, ten wątek nie rozwija się w żaden sposób, tylko kręci się w kółko. Ciągle jest ten sam schemat i to straszliwie przewidywalny. Nawet przyjęcie oświadczyn Pierce’a przez Chloe było przewidywalne do bólu, tak jak to, że świadkiem tego zdarzenia będzie Lucyfer. Ot nuda i to taka, od której człowieka może nawet krew zalać.
W tym przypadku nie pomaga sprawa tygodnia. Nie jest ani oryginalna, ani wyjątkowa na tle poprzednich. Dość powiedzieć, że praktycznie podciągnięto ją pod wątek główny, przez co stała się pewnym pryzmatem problemów w relacjach miłosnego trójkąta. Troszkę lepiej wyglądają natomiast poboczne wątki, czy to Amenediela, który z pomocą Charlotte próbuje znaleźć dowody na to, że Pierce to Sinnerman, czy sceny z Maze, które zresztą z reguły ratują każdy odcinek. I wydaje się, że to właściwie tyle z ciekawszych rzeczy, które działy się w tym odcinku.
Niestety, ale im bliżej finału, tym serial schodzi coraz bardziej na mieliznę. Przestaje bawić, wątki są wtórne i przewidywalne, a sam główny bohater już się kompletnie opatrzył chyba każdemu. Szkoda, bo to oznacza, że pary twórcom starcza tak naprawdę na kilka odcinków w sezonie, resztę traktują na tak zwane odwal się.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat