Matko jedyna!
Jest taka scena w ostatnim odcinku, w której Matka robi zdjęcie całej paczce – Tedowi, Robin, Lily, Marshallowi i Barneyowi. Tytułowa bohaterka znajduje się tuż obok nich, jednak rzecz jasna nie widać jej w kadrze. Ta scena to symbol tego, jak wyglądało całe dziewięć sezonów serialu.
Jest taka scena w ostatnim odcinku, w której Matka robi zdjęcie całej paczce – Tedowi, Robin, Lily, Marshallowi i Barneyowi. Tytułowa bohaterka znajduje się tuż obok nich, jednak rzecz jasna nie widać jej w kadrze. Ta scena to symbol tego, jak wyglądało całe dziewięć sezonów serialu.
Wiele się wydarzyło w "Last Forever". Zaskakująco wiele. Twórcy skakali w czasie, próbując załatać wszystkie dziury i doprowadzić bohaterów do punktu, w którym mamy się z nimi pożegnać. Po części udało im się to doskonale, jednak niestety zdarzyły się momenty, kiedy zawiedli.
Uwaga, recenzja zawiera szczegóły dotyczące fabuły ostatnich odcinków serialu.
Pierwsza część finału zaczyna się we wrześniu 2005 roku, podczas tradycyjnie spędzanego wieczoru w MacLarenie. Choć na twarzy bohaterów widać kilka zmarszczek więcej niż mieli je w pilocie, to świetny pomysł na rozpoczęcie ostatecznego pożegnania. Finał Jak poznałem waszą matkę to zresztą doskonały przykład tego, jak wygląda (i jak powinien wyglądać) ostatni odcinek serialu, jeśli twórcy wiedzą, że to już koniec. Tego rodzaju finał to nie tylko szansa na domknięcie wszystkich wciąż otwartych wątków, ale także na przywołanie i wspomnienie wielu elementów z początkowych odcinków czy sezonów.
Produkcja CBS od zarania słynęła z licznych retrospekcji (a ostatnio także częstych futurospekcji) i powracania do chwil, które już widzieliśmy. Już od początkowych minut wiadomo natomiast, że "Last Forever" osiągnie nostalgiczne apogeum. Pojawiają się dowcipy o Kanadzie, chicagowskiej pizzy, polizaniu Dzwonu Wolności, wraca żart Robin i Teda z salutowaniem, przez ekran przewija się krzyżówka myszy z karaluchem, a swoje pięć minut ma nawet dawno zapomniane "have you met Ted?". Mamy szansę zobaczyć też ostatnie przybicie "piątki" bohaterów – tym razem w wersji nieskończonej. Gdybyśmy nie mieli świadomości, że to finał serialu i przez większość czasu powstrzymywali łez, w wielu momentach pewnie śmialibyśmy się do rozpuku. Twórcy Jak poznałem waszą matkę nie liczą zaś jedynie na łzy bazujące na sentymencie i dzięki kilku odważnym decyzjom dotyczącym fabuły, przez całe 40 minut serwują widzom emocjonalny rollercoaster.
Pierwsza niespodzianka to rozwód Barneya i Robin. Ambicja Scherbatsky jednak nie chciała ustąpić uczuciom i ostatecznie doprowadziła to rozpadu związku, któremu kibicowaliśmy przez ostatnie kilka lat. Podobnie jak inne kroki podjęte przez twórców, to wydarzenie ma dwie strony medalu. Rozejście się tej dwójki ma wspomniane wyżej uzasadnienie fabularne i wypada jak najbardziej wiarygodnie. Zarówno Barney, jak i Robin, to samotnicy, indywidualiści, osoby szalenie ceniące sobie swoją niezależność. Ten związek nigdy nie był trwalszy niż wiążąca ich jedna nitka, która w każdej chwili mogła pęknąć.
[video-browser playlist="634311" suggest=""]
Po finale ósmej serii twórcy zdecydowali się na jedną z największych retardacji w historii telewizji i zamiast w trakcie sezonu opowiedzieć o roku z życia bohaterów, rozplanowali fabułę wszystkich odcinków na czas jednego weekendu. Oczywiście dzięki charakterystycznej achronologiczności, w Jak poznałem waszą matkę można było to zrobić łatwiej niż w jakimkolwiek innym serialu, ale wciąż była to decyzja trudna i – przede wszystkim – mocno ograniczająca. Ostatecznie wydaje się, że twórcy wyszli z tego zadania obronną ręką. Naturalnie daleko dziewiątej serii do poziomu pierwszych sezonów i serwowane co tydzień gagi nie śmieszyły zbyt często, to jednak nowa formuła wprowadziło do serialu pewną świeżość. Gdyby ostatnie 24 odcinki rozgrywałyby się tradycyjnie w ciągu całego roku, prawdopodobnie byłoby znacznie gorzej.
Nieprzewidzianym skutkiem ubocznym było natomiast nadanie ślubowi Barneya i Robin niezwykle wysokiej rangi. W końcu wszystko ostatnio się kręciło się wokół niego. Przez cały rok twórcy umacniali tę jedną jedyną nitkę łączącą młodą parę i dotarli do punktu, w którym wydawało się, że jest ona wystarczająco mocna, by utrzymać ich razem na długie lata. Tymczasem po kwadransie finałowego odcinka pęka ona jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby ślub był tematem jednego odcinka, a nie ostatnich dwudziestu dwóch.
Podobne mieszane uczucia budzi kolejna niespodzianka – fakt, że w 2030 roku, kiedy Ted opowiada dzieciom historię o poznaniu ich Matki, ona sama już niestety nie żyje. Trauma, jaka dotyka bohaterów, a przede wszystkim widzów, jest ogromna. Jak poznałem waszą matkę na tle wszystkich sitcomów wyróżniał się tym, że nie brakowało w nim smutnych momentów, a scenarzyści nie pokazywali wyłącznie życia bohaterów usłanego różami. Często bohaterowie kłócili się ze sobą, zrywali ze swoimi partnerami, tracili pracę, byli w psychicznym dołku. Podobnie jak kiedyś w "Redakcji sportowej" Aarona Sorkina, śmiech z offu milknął na długie minuty, a na ekranie zamiast błahego sitcomu oglądaliśmy pełnokrwisty dramat. Twórcy serialu CBS doskonale potrafili takie momenty przekuć na swoją korzyść. Z tak depresyjnych chwil, jak choćby Marshall dowiadujący się o śmierci swojego ojca, uczynili jedne z najlepszych scen w całym serialu.
Co jakiś czas twórcy podsuwali kolejne wskazówki mogące o świadczyć o tragicznym losie tytułowej Matki, a fani będący zwolennikami tej teorii (ta pojawiła się ona już w zamierzchłych czasach pierwszego sezonu) zyskiwali nowe argumenty. Matki nigdy nie widzieliśmy scenach z roku 2030, w "Time Travelers" pokazano nam jak Ted chciałby spędzić ze swoją żoną nawet sekundę więcej niż było mu to dane, a w "Vesuvius" zasygnalizowano, że czyjaś rodzicielka przegapi ślub swojej córki. Serial nagle stał się niezwykle gorzką komedią. Wyczekiwana od pierwszych minut pilota osoba, okazuje się nie żyć już od samego początku.
[video-browser playlist="634312" suggest=""]
Uśmiercenie Matki ma całkiem solidne zaplecze fabularne. Widać, że twórcy mieli wszystko zaplanowane od samego początku. Nie powtarza się tu sytuacja z finału Roseanne, kiedy ni stąd, ni zowąd, okazało się, że wszystko, co oglądaliśmy przez dziewięć sezonów było fikcją, a tytułowa bohaterka pisząc swoją książkę znacznie podkoloryzowała życie swojej rodziny i nie zrezygnowała z opisania tragicznych wydarzeń, jakie miały w niej miejsce. W Jak poznałem waszą matkę wszystko ma sens i się ze sobą łączy, tyle że… nie chcemy, żeby tak było.
Przez osiem lat twórcy trzymali postać Matki tuż poza kadrem. Ciągle o niej słyszeliśmy, czasem była tuż obok, niekiedy widzieliśmy ją z daleka jak trzyma charakterystyczny żółty parasol lub zdążyliśmy zobaczyć jej łydkę, zanim uciekła do łazienki. Zadaniem niemożliwym do wykonania było wprowadzenie postaci Matki na stałe do serialu i kontynuowania opowieści razem z nią. Dynamika paczki przyjaciół została doskonale zarysowana już w pilocie i choć mogła nieco ewoluować przez kolejne lata, była pewnym statusem quo, którego nie można było zmienić.
Po tylu latach i odcinkach przeciągania wydawało się, że nie ma szans, by postać Matki mogła spełnić oczekiwania widzów. Dlatego też Carter Bays i Craig Thomas, twórcy serialu, tak zwlekali z jej wprowadzeniem i tak ostrożnie ją "dawkowali" w ostatnim sezonie, mimo, że była członkiem stałej obsady. Nieprzewidzianym skutkiem ich decyzji był fakt, że choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że będzie to niemożliwe, Matka stała się ulubienicą wszystkich fanów. Wydawało się, że nie ma szans, by ta postać mogła spełnić oczekiwania widzów. Właśnie, wydawało się.
Odgrywająca tę ikoniczną już dla historii telewizji rolę Cristin Milioti okazała się objawieniem. Skradała każdą, nawet najmniejszą scenę, w której się pojawiała i to głównie dla niej oglądało się kolejne odcinki. Jej interakcjom z Joshem Radnorem, czyli serialowym Tedem, nie towarzyszyły zaś wyłącznie iskry, lecz prawdziwe fajerwerki. W finale ósmej serii jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale zakochaliśmy się w Matce od pierwszego wejrzenia.
[video-browser playlist="634314" suggest=""]
Pokazywany w futurospekcjach związek Teda z Matką był czymś, na co czekaliśmy od lat i to nie tylko dlatego, że pojawiła się jego zapowiadana od pierwszego odcinka wybranka. Oto bowiem Ted, postać, której rozwój emocjonalny zatrzymał się na finale czwartej serii, otrzymał w końcu szansę na postawienie kolejnego kroku. W chwilach, gdy siedział obok Matki, znowu widzieliśmy Mosby’ego romantyka, w którym zakochaliśmy się w pierwszych sezonach. W przeciwieństwie do Barneya, Ted zawsze błyszczał najjaśniej, gdy był w związku. To właśnie chwile z Victorią, Stellą, a także jego skazany z góry na porażkę związek z Robin, były najmocniejszymi punktami serialu. Choć Mosby w związku z Matką był przez długie lata, widzowie widzieli z nich ledwie kilka momentów. Nie byliśmy gotowi na to, żeby to szczęście tak szybko nam zabrano.
Po tym, gdy niespodziewanie zakończono związek Barneya i Robin oraz uśmiercono Matkę, oglądających spotkało kolejne zaskoczenie. Opłakujący od sześciu lat odejście swojej żony Ted wraca do… Robin.
W chwili, w której Scherbatsky wchodzi do mieszkania po spacerze z psami i wygląda z okna na stojącego z niebieską trąbką Teda, historia zatacza koło. Piękne, a przede wszystkim niesamowicie wzruszające zakończenie serialu znów zgadza się ze wszystkim, co wydarzyło się wcześniej i ma swoje uzasadnienie fabularne. Jak poznałem waszą matkę nigdy nie było klasycznym sitcomem i nigdy nie było klasyczną komedią romantyczną. W świecie tego serialu, podobnie jak w rzeczywistości, nie ma jedynie słusznych wyborów i nic nie jest po prostu czarno-białe. Życie rzadko bywa uroczą historią nadającą się na ekranizację, co widzimy doskonale na przykładzie rozdartego uczuciowo Mosby'ego.
Zakończenie całego serialu na widoku Teda i Robin wydaje się być jednak kontrowersyjne, wszak historia ta zwie się Jak poznałem waszą matkę. Powrót na koniec do miłości tej pary, nieco deprecjonuje uczucie między Tedem a Matką i wydaje się lekkim oszustwem ze strony scenarzystów.
Prezentując tak wyglądający ostatni rozdział, twórcy po prostu się spóźnili. Gdyby "Last Forever" zwieńczyło piątą serię, byłby to prawdopodobnie jeden z najlepszych finałów w historii telewizji. Zaskakujące, świetnie wieńczące serial i oddające hołd zarówno fanom Matki, jak i zwolennikom Robin. Bays i Thomas zaplanowali dokładnie całe zakończenie na początku serialu i tak też dziewięć lat później je zrealizowali. Problem polegał na tym, że Jak poznałem waszą matkę dawno przestało być tym serialem, dla którego taki finał został napisany.
[video-browser playlist="634316" suggest=""]
Gdy na koniec pilota, ku zaskoczeniu słuchających go dzieci, Ted oznajmia, że poznana przez niego dziewczyna nie jest ich matką, ale ciocią Robin, twórcy obrali kurs, którego już nie sposób było zmienić. Postać grana przez Cobie Smulders nie mogła być Matką, choć właśnie wszystko się tego domagało. Ted i Robin szybko stali się nowymi Rossem i Rachel, bohaterami, którzy po prostu musieli skończyć razem. Niestety w przeciwieństwie do postaci z Przyjaciół, nie mogli.
Przez lata twórcy pracowali nad zabiciem romantycznej iskry, jaka pojawiała się na ekranie za każdym razem, gdy oglądaliśmy duet Smulders-Radnor. Kiedy zdecydowano się na połączenie Barneya i Robin, w końcu im się to udało. Jako że Bays i Thomas są najwyraźniej specjalistami od robienia rzeczy niemożliwych, nie tylko przestaliśmy tęsknić za parą Scherbatsky-Mosby, ale też zaczęliśmy kibicować tej nowej. Związek Robin ze Stinsonem, zupełnie zamazał w pamięci dawne nadzieje i spowodował wręcz, że ilekroć wątek Teda kochającego się wciąż w dawnej dziewczynie wracał, spotykał się z niepochlebnymi reakcjami widzów.
Robin należała do przeszłości, Matka do przyszłości. Świetne wyniki oglądalności spowodowały jednak, że CBS cyklicznie przedłużało życie serialu, a twórcy byli zmuszeni do wymyślania kolejnych sposobów na oddalenie nieuniknionego. Ta stagnacja i tkwienie w zawieszeniu między dwiema kobietami Teda były gwoździami do trumny ostatnich czterech sezonów. Nawet gdy scenarzyści stawali na głowie i wymyślali naprawdę dobre gagi, brak rozwoju postaci powodował, że nowe odcinki nie angażowały emocjonalnie tak jak wcześniej. Teraźniejszość była nudna.
Jak na ironię, w czasach dwóch pierwszych sezonów Jak poznałem waszą matkę hitem nie było. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem przy upfrontach fani do ostatniej chwili czekali, czy będzie im dane zobaczyć kolejne przygody grupy przyjaciół z Nowego Jorku przesiadujących w barze. Niepewni przyszłości swojego dziecka, Bays i Thomas, postanowili nakręcić zawczasu nakręcić finałowe sceny serialu. Mając świadomość, że Lyndsy Fonseca i David Henrie, odtwórcy ról dzieci Teda, nie będą wiecznie wyglądać jak nastolatkowie, zdecydowali się już przy okazji finału drugiego sezonu dokładnie rozpisać ostatnie sceny z ich udziałem. Planując zakończenie serialu byli więc w momencie zerwania Teda z Robin, w momencie, kiedy ta para wciąż budziła ogromne emocje. Dziesięć lat później sytuacja wygląda zupełnie inaczej, a zakończenie niestety pozostało to samo. Twórcy małego sitcomu emitowanego w CBS spodziewali się co najwyżej dwóch kolejnych sezonów. Intryga miała być znacznie krótsza i mniej skomplikowana. Pewnie nie mieli też w planie aż tak mocno rozwijać postaci Matki, która mogłaby się pojawić dopiero w ostatnim odcinku serialu, a nie przewijać się już przez cały ostatni sezon. Gdyby produkcję zakończono wcześniej, to zapewne inna aktorka wcieliłaby się w wybrankę Teda. Dziś wydaje się to niemożliwe.
[video-browser playlist="634318" suggest=""]
To, jak fantastycznie na ekranie wypadają Radnor i Milioti pokazuje najlepiej ich pierwsze spotkanie na peronie w Farhampton. Już pierwsze ich spojrzenie nie pozostawia wątpliwości, że są sobie przeznaczeni. W ciągu kilku sekund niewerbalnie wyrażają zdanie "szukałem cię całe moje życie i w końcu jesteś", zakochują się w sobie, po czym przechodzą do naturalnej konwersacji. Wspominają, żartują, słychać nawet charakterystyczną dla tej dwójki zabawę słowem (w końcu też poznajemy jej imię, Tracy, które było przewidywane już od odcinka "Belly Full of Turkey"). "W pewnym momencie musi być łatwo" - żalił się w pierwszym sezonie Mosby, kiedy jego życie prywatne wydaje się być w opłakanym stanie. Z Matką - w przeciwieństwie do Robin - było łatwo.
Biorąc pod uwagę, jakie reakcje wzbudził Cristin Milioti i jak fani reagowali na każdy powrót Teda i Robin jako pary, może trzeba był zmienić jednak zaplanowane od dawna zakończenie? Może słowa "i tak dzieci poznałem waszą matkę" powinny zamknąć serial, a nagrane przed kilkoma laty sceny trafić do dodatków specjalnych na DVD? Może Matka nie musiała w ogóle umierać?
Początkowy plan był świetny, choć wielka szkoda, że wraz ze ewolucją bohaterów i on odrobinę się nie zmienił. W rezultacie zakończenie wygląda tak jak finałowa scena z dziećmi na kanapie. Z jednej strony widzimy, że ujęcia pochodzą z tego samego serialu, ale z drugiej nieco inne oświetlenie i kolory sprawiają, że nie do końca one ze sobą korespondują.
Bays i Thomas w finale zaserwowali nam jednak nie jedną, a dwie tragiczne postacie. W "Last Forever" tyle samo smutku co patrzenie na Teda wywołuje Barney. Po kilku sezonach próby ustatkowania powraca Stinson, za którym się stęskniliśmy - żyjący pełnią życia, podrywający wszystko, co się rusza. O ile zobaczenie kolejnych sposobów na zaliczenie kobiet było miłym odwołaniem do początków, o tyle "lata Clooneya", w które wkroczył Barney wydawały się przeraźliwie przygnębiające. Jego prawdziwą miłością okazała się być ostatecznie córka, Ellie. Wyciskająca łzy scena z nią, a także chwilę później pogonienie młodych dziewczyn w barze daje nadzieję na lepsze jutro dla Stinsona.
[video-browser playlist="634320" suggest=""]
Największy smutek malował się także z powodu rozpadu paczki. Po 9 latach spędzonych razem, widać jak ich życie skręciło na własne, rzadko przecinające się ze sobą tory. Lily i Marshall wychowują trójkę dzieci, Robin robi karierę, Ted zakłada własną rodzinę, a Barney ciągle żyje w świecie szalonych eskapad. W finałowych scenach Przyjaciół widzieliśmy jak szóstka bohaterów opuszcza mieszkanie - wiedzieliśmy, że bohaterowie już nie będą trzymać się razem, ale jednak ostatnie chwile na ekranie spędzają wspólnie. Jak poznałem waszą matkę idzie o krok dalej i dzięki futurospekcjom tę przyszłość nam pokazuje. Wizja ta jest okrutnie prawdziwa i przez to tym bardziej przygnębiająca.
Przykład sitcomu NBC nasuwa się tu nieprzypadkowo, bo początkowo to do niego produkcja CBS była przyrównywana najczęściej. Jak poznałem waszą matkę oczywiście na Przyjaciołach i Kronikach Seinfelda wyrosło i gdyby nie te one, pewnie nigdy nie poznalibyśmy Teda i spółki. Z drugiej strony serial szybko wykrystalizował swoją własną tożsamość i po dziewięciu sezonach nikt nie mówił już o kopiowaniu i powtarzalności. Jak poznałem waszą matkę z gracją bycie ich duchowym spadkobiercą rozwijało i skutecznie przesuwało granice gatunku. Jeszcze nigdy sylwetki bohaterów w sitcomie nie posiadały takiej głębi, a fabuła nie była w nim aż tak istotna. Teorii i dyskusji, jakie inicjowała produkcja CBS nie powstydziliby się przecież sami Zagubieni. Jeszcze nigdy nie powstał też sitcom tak angażujący, oferujący tak szeroką gamę emocji. Sympatii, jaką darzymy Teda, Robin, Barneya, Lily i Marshalla, próżno szukać w naszym stosunku do bohaterów Dwóch i pół i Teorii wielkiego podrywu.
Jak poznałem waszą matkę pewnie nie będzie stawiane na jednej półce z Przyjaciółmi, ale na pewno zasłużyło na swoją własną niewiele niżej. Bo nawet jeśli ostatnie kilka sezonów zatraciło gdzieś pierwotną świeżość i nieprzewidywalność, to i tak pożegnanie z paczką przesiadującą w MacLarenie - pożyczając słowa Moniki i Rachel - należy nazwać końcem pewnej ery.
Poznaj recenzenta
Dawid RydzekPoznaj recenzenta
Marcin RączkaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1952, kończy 72 lat