Miasto demonów - recenzja filmu
Twórcze połączenie Johna Wicka, Domu Latających Sztyletów oraz Wilczego Stada z elementami niezamierzonej komedii. Tak w skrócie można by opisać Miasto Demonów, nowy japoński film od Netflixa. Czy warto go obejrzeć?
Twórcze połączenie Johna Wicka, Domu Latających Sztyletów oraz Wilczego Stada z elementami niezamierzonej komedii. Tak w skrócie można by opisać Miasto Demonów, nowy japoński film od Netflixa. Czy warto go obejrzeć?

Zacznijmy od oczywistych nawiązań. Początek filmu zwiastuje, że będzie to ni mniej, ni więcej tylko japoński John Wick. Podobny samochód, podobna atmosfera, podobne sceny walki. Z małym zastrzeżeniem, że technicznie jest o wiele gorzej. Co prawda krew jest nieco gęstsza i wylewa się z ciał pomordowanych w większych ilościach, jednak same sekwencje pozostawiają wiele do życzenia. Sporo w tym nieporadności i nie do końca udanych akrobacji.
Choreografia starć to nie jest coś, czym Miasto Demonów stoi. John Wick jest wzorem dobrze nakręconych sekwencji walk, a w produkcji japońskiej montaż jest chaotyczny, praca kamery często nie nadąża za ruchami bohaterów, nie ma płynności w przejściach pomiędzy poszczególnymi ujęciami. Mało jest w tych konsekwencji, jakby nie kręcono tego po kolei, tylko sklejono w postprodukcji z różnych nagranych materiałów. W efekcie pojawiają się mocne zgrzyty – następujące po sobie bardzo szybko migawki, które sprawiają problem oczom i mózgowi nienadążającemu za przeskakującym zbyt nieumiejętnie obrazem. Łamane są tutaj podstawowe zasady sztuki filmowej, jak choćby nieprzechodzenie z identycznego planu w drugi identyczny plan czy statyczne kończenie ujęcia, by kolejne rozpocząć od ruchu.
Dodatkowo w trakcie początkowych scen okazuje się, że niektórzy bohaterowie mają nadnaturalne zdolności: siłę oraz wytrzymałość niepasujące do zwykłych śmiertelników. Nie zostaje to w żaden sposób wytłumaczone, tak to już jest w tym świecie i należy się z tym pogodzić. Jest to oczywista słabość filmu. Niczym niepodparta przesada. Mam wrażenie, że twórcom nie chciało się podbudować pewnych rzeczy, więc postanowili nie marnować na to czasu. Przez to na samym początku można odnieść wrażenie, że ogląda się sequel jakiejś wcześniejszej produkcji, drugą część, przed którą istnieje prolog wprowadzający widza w ten świat. Kwestia demonów nie zostaje w żaden sposób wyjaśniona. Ten mistycyzm jest udawany, nie ma wytłumaczenia dla rozwiązań fabularnych.
Bardzo dużo miejsca można by poświęcić samej tylko sekwencji początkowej. Jest ona intensywna i to trzeba zapisać na duży plus, jednak wszystko to, co dookoła, przeszkadza w dobrym odbiorze. Muzyka kompletnie nie pasuje do wydarzeń na ekranie. Jest jakby żywcem przeniesiona z japońskich gier wideo – głośna, namolna, niepodbijająca emocji, niespełniająca swojego zadania. Zresztą tak jest przez cały film. Człowiek odpowiedzialny za dobór muzyki jakby nie wiedział, w jakich scenach zostanie ona użyta. Jest tu wiele zupełnie przestrzelonych utworów.
W tym momencie widać także surowość głównego bohatera oraz dziwną niekonsekwencję w jego charakterze i postawie. Człowiek, który z łatwością zabija setki przeciwników, czasem w zupełnie niewyjaśnionych okolicznościach, nie może poradzić sobie z pojedynczymi wrogami.
Fabuła nie jest odkrywcza. Miasto Demonów to w głównej mierze klasyczne kino zemsty. Ważne jednak, jak ta zemsta zostaje pokazana. Niestety w sposób dość marny. Efekty specjalne kuleją – chociażby w scenie absurdalnego biegu jednego z antagonistów za uciekającym przed nim dziennikarzem. Na pewno twórcom nie chodziło o to, by wywołać śmiech, jednak niestety do tego doprowadzili.
Krótki pierwszy akt dobiega końca i dochodzi do zmiany narracji, wkradają się elementy horroru, choć trzeba przyznać, że w tym wszystkim można dostrzec także wątki komediowe. Maski antagonistów w większości bawią, przez co nie można ich brać zbyt poważnie. Rozumiem, że kultura japońska być może w taki sposób przedstawia swoje demony, ale osoba, która wcześniej z czymś takim się nie zetknęła, może na ten widok zacząć się śmiać.
I tutaj upatruję największy problem tego filmu: zbyt mocne osadzenie go w kulturze japońskiej przy jednoczesnej niechęci do tłumaczenia jej fenomenu. Ponownie wprowadzono specyficzność, która bardziej kojarzy się z anime: przerysowane postacie, mimika, zachowania i rozmowy. To, co działa w animacji, nie ma prawa spełnić swojej funkcji w kinie aktorskim. A każdy, kto zna filmy rozrywkowe z Japonii, wie, że oni często tak właśnie robią. Szczególnie przy adaptacjach mangi i anime. To wówczas jest dość hermetyczne i odpychające dla widza z Zachodu.
Autorzy pogubili się już na etapie pomysłu, bo wycięli wyjaśniające kwestie, kulturowe didaskalia. Skierowali swój film do ludzi mocno osadzonych w świecie japońskiej sztuki. Ustawili próg wejścia na poziomie niedostępnym dla kogoś, kto z Japonią nie obcuje zbyt często. Nie wyjaśniono podstaw wykreowanego świata, a bez tego efekt jest taki, a nie inny. Przeciętny widz nie będzie czerpał przyjemności z oglądania demonów, które w zasadzie nie wiedzą, dlaczego mają być demoniczne.
Jednak to nie jest tak, że nie ma tego filmu za co chwalić. Udaje się bowiem pokazać degradację japońskiego miasta. W sposób bardzo realistyczny ukazano brudne ulice, śmieci i zmęczonych życiem żebraków. Tyle tylko, że w kontrze do doskonałej scenografii znajdują się mocno przerysowani w swojej grze aktorzy, którzy nie potrafią dobrać mimiki i zapanować nad swoim głosem. Wygląda to bardzo amatorsko.
Sama krwawa jatka nie rekompensuje niedoróbek filmu oraz braku angażującej historii. W zasadzie do końca nie wiadomo, dlaczego rzeczy dzieją się tak, a nie inaczej, dlaczego podejmowane są takie, a nie inne decyzje. Brakuje połączenia, ciągu przyczynowo-skutkowego. Zresztą sami antagoniści także nie są specjalnie interesujący. Są źli do szpiku kości, ale nieciekawi, jakby jednowymiarowi i mało charakterystyczni. Nie zapadają w pamięć.

Można uznać, że Miasto demonów miało być tylko czystą rozrywką, naparzanką pełną fruwających flaków. Czemu więc szukać w takiej produkcji jakiejś głębi? Ja jednak będę się upierał przy tym, że nie wystarczy pokazać bezmyślnej masakry, by zaspokoić widzów. Warto byłoby umieścić takie sekwencje na nieco ambitniejszej płaszczyźnie, zrobić z tego obraz będący spójną historią, zawierającą wartościowe elementy. Do pewnego momentu taki właśnie był John Wick. Tutaj zabrakło ludzkiej twarzy głównego bohatera, ewentualnie czegoś, co połączyłoby go z czymś ludzkim – z czymś, z czym można choć po części się utożsamić.
Ostatnim sporym zgrzytem jest zakończenie. Najpierw to pierwsze, w którym wszystko wydaje się na swoim miejscu, a następnie to dodatkowe – robione na siłę, na szybko, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. To drugie zakończenie jest niczym scena po napisach w produkcji Marvela, ma tworzyć pomost pomiędzy Miastem Demonów a ewentualną kontynuacją.
Ten film jest klasycznym przedstawicielem gatunku odmóżdżaczy i jako taki spełnia po części swoją rolę. Jednak nawet jako mało ambitna nawalanka ma zbyt wiele wad, by dało się polecić ją z czystym sumieniem. Ktoś chciał mieć swojego własnego Johna Wicka z elementami klasycznej kultury japońskiej i mistycyzmem. Wyszedł mało strawny miszmasz, który odrobinę broni się efektownym ukazaniem brutalnej przemocy.
Zabrakło talentu i pomysłu, czym zapełnić czas, który nie jest przeznaczony na krwawą masakrę przy użyciu śmiercionośnego tasaka.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1994, kończy 31 lat
ur. 1959, kończy 66 lat
ur. 1968, kończy 57 lat

