Moon Knight: sezon 1, odcinek 1 - recenzja
Moon Knight zadebiutował w MCU. Premiera produkcji Disney+ zrodzi wiele pytań o to, czy jej twórcy na pewno zrozumieli, kim naprawdę jest protagonista...
Moon Knight zadebiutował w MCU. Premiera produkcji Disney+ zrodzi wiele pytań o to, czy jej twórcy na pewno zrozumieli, kim naprawdę jest protagonista...
Moon Knight może okazać się jedną z najbardziej rozczarowujących produkcji w całej dotychczasowej historii MCU. Zbyt odważny wniosek jak na zapoznanie się z zaledwie jednym odcinkiem serialu Disney+? Cóż, po premierze ekranowej opowieści nie mam zbyt wielu powodów do optymizmu. Powiem nawet więcej: w jakiś sposób czuję się oszukany. Wirtuoz kina i telewizji, Kevin Feige, od miesięcy pompował w nasze umysły narrację o brutalnej i niezwykle realistycznej ekspozycji antybohatera Domu Pomysłów, która miała przeobrazić oblicze Kinowego Uniwersum Marvela. Dziś natomiast rodzi się pytanie o to, czy prezes Marvel Studios mniej lub bardziej przypadkiem nie robił nas na tym polu w konia. Serialowy Moon Knight przywodzi na myśl ubogiego krewnego Daredevila, który z niejasnych przyczyn został zanurzony w przygodowo-familijnej tonacji, znajdującej się rzut beretem od popisów Bena Stillera we franczyzie Noc w muzeum. Owszem, jest tu umiejętne operowanie chorobą umysłu głównego bohatera i naprawdę dobra rola portretującego go Oscara Isaaca, ale to stanowczo za mało, jeśli weźmiemy pod uwagę potencjał fabularny drzemiący w protagoniście i wszystkich jego osobowościach.
Premierowy odcinek Moon Knighta o przewrotnym tytule The Goldfish Problem ma za zadanie zapoznać widzów ze Stevenem Grantem, gogusiowatym pracownikiem londyńskiego muzeum, któremu z natury rzeczy powinniśmy współczuć. Cierpi on na bezsenność, w pracy jest obiektem żartów, a własnej matce nagrywa wiadomości telefoniczne, w których opisuje swoje arcybanalne życie. Od początku wiemy, że ze Stevenem coś jest nie tak: główny bohater raz po raz doświadcza zaników pamięci, w trakcie których traci kontrolę nad ciałem i umysłem. W czasie jednej z tego typu eskapad Grant trafia w niemieckie Alpy, gdzie obserwuje fanatycznych mieszkańców wpatrzonych w szarlatana Arthura Harrowa (Ethan Hawke), tajemniczą postać osądzającą dusze zebranych dzięki wytatuowanej na ręce wadze, która w magiczny sposób przyzywa Ammit, egipskiego potwora nazywanego "pożeraczem umarłych". Nie dość, że protagonista ma w posiadaniu przedmiot, którego pożąda Harrow, to jeszcze w jego głowie pojawia się głos nieznanego pochodzenia, nakazujący Stevenowi oddać swoje ciało Marcowi, kimkolwiek on jest. Zanik pamięci, montażowe cięcie, na dłoni Granta widzimy krew, jego przeciwnicy są już martwi. Co tu się w ogóle dzieje? Sen? Rzeczywistość? A może swoista gra, którą z protagonistą prowadzi tajemnicze bóstwo, objawiające mu się w ramach krótkich przywidzeń? Tych zjaw w życiu Stevena będzie nawet więcej - niektóre z nich przybiorą monstrualną formę...
Na papierze Moon Knight ma wszystko to, czego moglibyśmy oczekiwać od pierwszorzędnej rozrywki spod szyldu Marvel Studios: intrygującą postać w centrum historii, złoczyńcę z większym planem, atmosferę nieustannego zagrożenia i masę sekretów fabularnych, do których poznania zostali zaproszeni odbiorcy. Rzecz w tym, że twórcy nie potrafią sprawić, aby motor napędowy tej opowieści i zarazem novum w świecie MCU - dysocjacyjne zaburzenia osobowości protagonisty - odpowiednio i przekonująco wybrzmiały. Właściwie wydaje się, że scenarzyści na tej płaszczyźnie błądzą po omacku, przeskakując pomiędzy rozmaitymi stanami umysłu Granta; czasem udaje się to im lepiej (rozmowa z Spectorem w finale odcinka), zaskakująco często jednak gorzej. Choć Isaac dwoi się i troi, aby oddać osobowościowy chaos jego postaci, scenarzyści niekiedy wrzucają go na tym polu pod fabularny autobus, nie mogąc się zdecydować, czy Steven w konkretnym momencie ma być zabawny, czy jednak jawić się jako bohater tragiczny. Jeszcze gorzej, że relacja protagonisty z księżycowym, staroegipskim bóstwem Khonshu, mówiącym głosem legendarnego F. Murraya Abrahama, wydaje się czerpać pełnymi garściami z dysput filmowych Eddiego Brocka i Venoma, stając się karykaturą zależności Spectora i Khonshu z komiksów.
Wszystkie te czynniki sprawiają, że Moon Knight, w materiale źródłowym będący mrocznym antybohaterem, w rzeczywistości MCU - przynajmniej na razie - raczej pozoruje swoją arcybrutalność, niż daje na nią jakiekolwiek dowody. W dodatku główny bohater w każdej ze swoich osobowości pada ofiarą doprawdy przerażającej monotonii fabularnej, której nawałnicy nie jest w stanie powstrzymać nawet Isaac. Pierwszy odcinek serialu Disney+ zostaje więc oparty na nużącym schemacie narracyjnych pętli: zagubiony Steven, zaskoczony Steven, tajemniczy Steven, Steven za umysłową mgłą, zszokowany Steven. Na takie podejście można zdecydować się raz czy dwa razy, ale serwując to odbiorcom przez niemalże całą premierową odsłonę serii, należy się liczyć z ich zwątpieniem w fabularną konstrukcję. Szkoda również, że nie dowiedzieliśmy się w zasadzie niczego na temat krucjaty Harrowa; obawiam się, że antagonista ten może przepaść w pseudofilozoficznych dyrdymałach i jeszcze jednej w Kinowym Uniwersum Marvela próbie oświecenia zbłąkanych dusz ludzkich.
Nie zrozumcie mnie źle: to nie tak, że Moon Knighta już teraz powinniśmy skazywać na porażkę w kontekście oceny całego serialu - do wyprowadzenia takiego wniosku mamy na tę chwilę za mało danych. The Goldfish Problem w ostatecznym rozrachunku broni się przecież zastosowaniem przygodowej konwencji. Zamienił się w lekką opowiastkę fabularną, z którą można zapoznać się w czasie kolacji. Rzućcie jednak kamieniem, jeśli nie nastawialiście się na coś zdecydowanie bardziej angażującego w aspekcie fabularnym i poszerzającego traktowaną po macoszemu, brutalną część MCU. Światełkiem w tunelu będzie w tej perspektywie ostatnia scena, w której Grant dopuszcza do głosu swoje alter ego; z drugiej jednak strony jej błyskawiczny przebieg rodzi niepokój - a może twórcy to, co realistyczne i mroczne, postanowią rozwalcować sprawdzonym przez lata schematem wszczepiania widzom "małych szczęść" w postaci niezobowiązującej rozrywki? Cóż, zalecam dziś cierpliwość: serialowy Księżyc znajduje się dopiero w pierwszej kwadrze. Gdy nadchodziła pełnia, komiksowy Moon Knight stawał na granicy szaleństwa, walcząc ze wszystkimi swoimi demonami jednocześnie... Oby odpowiedzialni za produkcję mieli na uwadze, że największym z nich od zawsze był sam protagonista.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat