Moon Knight: sezon 1, odcinek 5 - recenzja
Seriale Kinowego Unwiersum Marvela mocno skupiają się na swoich bohaterach. Opowiada o ich trudnych doświadczeniach. Nie było jeszcze takiego epizodu jak ten, który w tym tygodniu dostarczył Moon Knight.
Seriale Kinowego Unwiersum Marvela mocno skupiają się na swoich bohaterach. Opowiada o ich trudnych doświadczeniach. Nie było jeszcze takiego epizodu jak ten, który w tym tygodniu dostarczył Moon Knight.
Pamiętam jeden z lepszych odcinków WandaVision, kiedy Wanda siedziała na skraju łóżka i rozmawiała z Visionem. Był to bardzo emocjonalny moment, ale też niezwykle ważna chwila dla bohaterki, która miała okazję zajrzeć w głąb siebie. Scenarzyści MCU wtedy po raz pierwszy tak mocno skupili się na jednej tylko postaci. Dali jej czas antenowy i zapomnieli na chwilę o gagach, scenach akcji i wszystkich innych rzeczach, które mogą przełamać gęsty klimat, ale w tym danym momencie po prostu nie powinny. Z wielką przyjemnością na skraju kanapy obserwowałem więc to, co udało się zrobić w piątym odcinku Moon Knighta. Twórcy dosłownie zabrali nas w podróż przez umysł Marca Spectora.
Te seriale powstały chyba właśnie po to, by pokazać wszystko to, czego nie udało się zaprezentować w filmie kinowym. Piąty odcinek zatytułowany Asylum jest postaciocentryczny, skupiony od początku do końca na Marcu i Stevenie, zatem de facto na jednym bohaterze, ale cierpiącym na zaburzenia dysocjacyjne. Pierwszy raz w MCU na taką skalę wprowadzono widzów dosłownie do głowy bohatera. Wyruszyliśmy w rejs wielkim statkiem sterowanym przez egipską boginię o głowie hipopotama. Dotarliśmy do mrocznych zakątków umysłu Marca Spectora.
Priorytetem nie były więc starcia z przeciwnikami, ale walka z przeszłością. Bohater próbował odpowiedzieć sobie na pytanie: co jest sensem, a co nonsensem? W recenzji poprzedniego odcinka zastanawiałem się nad tym, czy nadchodzący piąty epizod może okazać się tym, który zdefiniuje cały serial. W tym momencie wydaje mi się, że tak właśnie jest, bo przygotowano kapitalny scenariusz oraz znakomicie poprowadzono nas przez traumy Marca. Odpowiedziano na pytanie o źródło jego cierpień. Mamy też coś z genezy bohatera, bo widzimy narodziny Moon Knighta i moment, w którym Marc stworzył Stevena Granta, inspirowanego jego idolem z programu podróżniczego. Liczba niuansów, ale też kluczowych zdarzeń może przytłaczać, ale taka jest natura Marca i my jako widzowie możemy jej doświadczyć podskórnie.
Moon Knight nie bierze jeńców. Twórcy przygotowali dla nas spektakl bardzo emocjonalny i dojrzały. Punktem wyjścia okazuje się spotkana pod koniec 4. odcinka bogini Taweret i jej waga, która musi zachować balans, aby Marc i Steven mogli przekroczyć bramy świata umarłych. Niestety, waga szaleje i nie może się zdecydować, który kierunek wskazać, więc bohaterowie muszą udać się w głąb psychiki Marca i zobaczyć bardzo smutne i trudne momenty z życia. Podróż Marca i Stevena przeplatana jest z obecnością tego pierwszego w psychiatryku, w którym dalej konfrontuje się z próbującym mu pomóc Doktorem Harrowem. Wciąż są to bardzo oczywiste odwołania do komiksu Jeffe'a Lemiere'a, ale mamy tutaj też wiele zmian, które okazały się niezbędne. Twórcy mogli oczywiście pójść na łatwiznę i odtwarzać pomysły ze świetnego komiksu, ale ostatecznie stworzyli coś autorskiego. Dopisano dla Marca wątek z poczuciem winy za śmierć brata, co może wydawać się drogą na skróty, ale to zdecydowanie udany zabieg. Wizje Stevena to sposób na ukojenie bólu. Widzimy to doskonale w scenie, w której Marc nie jest w stanie pójść na stypę mamy i zalewa się łzami. Nie może znieść tego emocjonalnego stanu. Na szczęście pojawia się Steven!
Cały epizod zbudowany jest właśnie z takich momentów, zdarzeń przeplatających się ze sobą. I chociaż dużo mamy odwoływań do przeszłości, to jednak cały czas oddziałuje ona na teraźniejszość. Bardzo mocny nacisk położono na sferę psychologiczną Marca, ale także Steven otrzymał odpowiednią ilość czasu. Scenarzyści wcale go nie oszczędzali. Widzimy moment jego "narodzin". Są też bardzo poruszające sceny - np. gdy uświadamia sobie, że to nie on jest główną postacią, że jego wspomnienie o mamie było fałszywe i wreszcie, że ona dawno już nie żyje. Wyobrażam sobie, że było to niezwykle trudne zadanie dla scenarzystów, żeby mądrze poprowadzić drogę Marca, ale też Stevena, dwóch różnych od siebie osobowości mieszkających w jednym ciele. Wywołuje to emocje, wzruszenie. Chyba mamy jeden z mocniejszych pod tym względem odcinków w Kinowym Uniwersum Marvela.
Przed premierą serialu dużo mówiło się o brutalności w scenach akcji. Tutaj występuje ona na zupełnie innym poziomie. Marc stracił brata, a matka obwiniała go za tę śmierć. Widzimy moment z przeszłości, w którym bohater chciał umrzeć po starciu z Bushmanem. Tego wszystkiego było naprawdę dużo, ale udało się to zmieścić do jednego odcinka. I chociaż struktura pękała w szwach, to jednak studium postaci Marca/Stevena wybrzmiewa znakomicie. Dotykane są trudne tematy i bywa mrocznie, ale to przekłada się na niezwykłe doświadczenie.
Komiks Lemiere'a służy za podstawę do snucia surrealistycznej opowieści, ale jednocześnie pokazuje, jak można przekazać myśli Marca Spectora w medium wizualnym. Jasne, nie wszystko było tutaj od początku do końca oryginalne, ale stawka i inscenizacja umysłu Marca z nawiązką to wszystko nadrabia. Marc Spector jest postacią tragiczną, która cierpi na chorobę psychiczną, do tego jego ciało wykorzystywane jest przez Khonshu.
Odcinek kończy się śmiercią Stevena, co powoduje, że Marc trafia do raju i znajduje wreszcie spokój. Jest to jednak doświadczenie słodko-gorzkie. Bohater traci swojego jedynego przyjaciela. W piątym odcinku umiera bohater, którego losy śledziliśmy od pierwszej odsłony. Cała formuła jest wywrócona do góry nogami, co jest niezwykle świeże. O tym, jak fenomenalny jest to spektakl, niech świadczy rola Oscara Isaaca. Będę to powtarzać do znudzenia: to zdecydowanie najlepszy popis aktorski w MCU. A konkurencja jest duża - Robert Downey Jr., a wcześniej Elizabeth Olsen w WandaVision i Tom Hiddleston w Lokim. Scenarzyści jeszcze nigdy nie wycisnęli tak wielu traum i trudnych emocji z jednej postaci na przestrzeni raptem pięciu odcinków. Dobrze, że padło na Marca Spectora, bo to postać niezwykła i ważna pod kątem reprezentacji osób chorujących na zaburzenia dysocjacyjne.
Twórcy zdecydowali się pominąć postać Jake'a Lockleya. Szkoda, ale to całkowicie zrozumiała decyzja - zabrakłoby czasu na trzecią osobowość. Moon Knight na szczęście dysponuje jeszcze wieloma kapitalnymi historiami, więc jeśli tylko zapadnie decyzja o realizacji 2. sezonu, to możemy być pewni, że Jake się pojawi, bo wielokrotnie już zarysowywano nam jego obecność. Może fani postaci poczują się tym lekko zawiedzeni, ale nie można mieć wszystkiego od razu. Jesteśmy jeszcze przed finałem, ale ewentualne zakończenie historii Marca Spectora po tym sezonie byłoby wielkim marnotrawieniem kapitalnych materiałów źródłowych i wybitnego w tej roli Oscara Isaaca.
Poznaj recenzenta
Michał KujawińskiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1969, kończy 55 lat