„Na skraju jutra”: Na skraju nudy – recenzja
Słuchając ścieżki dźwiękowej do filmu Na skraju jutra, nie sposób opędzić się od wrażenia, że tak jak główny bohater przeżywamy tu pewnego rodzaju dzień świstaka.
Słuchając ścieżki dźwiękowej do filmu Na skraju jutra, nie sposób opędzić się od wrażenia, że tak jak główny bohater przeżywamy tu pewnego rodzaju dzień świstaka.
Słuchając muzyki do współczesnych blockbusterów, często można odnieść wrażenie, że wpadło się w pętlę czasu. Mimo iż zmieniają się tytuły, płyty i nazwiska kompozytorów, wszystko brzmi podobnie. To niepokojące zjawisko może nieco dziwić, gdyż choć dla wielu kino rozrywkowe kojarzy się jedynie z popcornem i colą, to jednak daje ono też niezwykłe pole do popisu kompozytorom. Przygoda, odległe planety, superbohaterowie, akcja – toż to wszystko powinno inspirować, ale ostatnio niestety za często tak nie jest. Mimo że filmowo współczesna technologia pozwala stworzyć na ekranie po prostu wszystko, to jednak muzycznie zaczyna dominować wtórność, czego kolejną ofiarą jest Na skraju jutra.
Film Douga Limana oparty jest na krótkiej japońskiej opowieści pt. "All You Need Is Kill". W niedalekiej przyszłości Ziemia (a w szczególności Europa) zostaje zaatakowana przez dziwną rasę kosmitów. Tom Cruise gra niedoświadczonego w walce wojskowego, który zostaje wysłany do walki z najeźdźcą. W czasie bitwy dochodzi do pewnego zdarzenia, po którym główny bohater zaczyna po raz kolejny i kolejny przeżywać ten sam dzień na nowo.
Słuchając muzyki do współczesnych blockbusterów, często można odnieść wrażenie, że wpadło się w pętlę czasu. Mimo iż zmieniają się tytuły, płyty i nazwiska kompozytorów, wszystko brzmi podobnie. To niepokojące zjawisko najbardziej odczuwalne jest we współczesnych produkcjach sci-fi, czego przykładem są takie tytuły jak Oblivion czy Elysium. I do tego grona dołącza niestety także Na skraju jutra. Dlaczego niestety? Wszak można pomyśleć, że skoro sam film oryginalnością nie grzeszy i jest połączeniem Dnia świstaka, gry "Halo", Żołnierzy kosmosu i Raportu mniejszości, to dlaczego sama muzyka powinna? Na szczęście filmowcom udało się wyciągnąć całkiem sporo ze sprawdzonych tematów, tworząc dobre i niegłupie kino science fiction. I tutaj dochodzimy do wspomnianego niestety: muzycznie taki myk zupełnie nie wyszedł. Soundtrack do Na skraju jutra Christophe’a Becka nie tylko razi brakiem jakiejkolwiek oryginalności, ale przede wszystkim, przepraszam za dość ogólnikowe wyrażenie, totalną nijakością.
Słuchając muzyki do współczesnych blockbusterów, często można odnieść wrażenie, że wpadło się w pętlę czasu. Mimo iż zmieniają się tytuły, płyty i nazwiska kompozytorów, wszystko brzmi podobnie. Nie inaczej jest z Edge of Tomorrow, które brzmi jak siódma woda po Hansie Zimmerze. Nie mogło więc też zabraknąć słynnego postincepcyjnego brzmienia z nadmiernie w filmówce wykorzystywanym "Brrraawrrmm...!!!" na czele. Nie jest to pierwszy raz, kiedy Christophe Beck stara się imitować znanego kompozytora, bo chociażby Percy Jackson & The Olympians: The Lightning Thief starało się brzmieć jak przygodowa ścieżka Johna Williamsa. Niestety to naśladownictwo Beckowi wychodzi tak sobie i w ogóle jego angaż przy Edge of Tomorrow też zdaje się być przypadkowy. Do tej pory Doug Liman współpracował bowiem głównie z Johnem Powellem. Zważywszy że Brytyjczyk od pewnego czasu ograniczył swoją twórczość wyłącznie do ilustrowania animacji, trzeba było znaleźć kogoś innego. Wybór padł na Ramina Djawadiego, który z niewiadomych powodów zastąpiony został potem Beckiem. Trudno zrozumieć to posunięcie, zważywszy że Amerykanin stworzył score stylistycznie żywcem wyjęty ze studia Zimmera, z którego właśnie Djawadi się wywodzi. Można nawet gdybać, czy kompozytor Pacific Rim nie poradziłby sobie lepiej z tym zadaniem, gdyż niestety Beck poza podążaniem wytyczonymi już ścieżkami nie dodaje prawie nic nowego od siebie.
Nieźle nawet prezentuje się otwierający album "Angel of Verdun (Main Titles)", z dostojną melodią na trąbkę, w którym to można usłyszeć coś na miarę tematu przewodniego. Chodzi o smyczkowy motyw, który przewija się co jakiś czas się przez cały score. Nie jest on nawet zły, ale trudno też mówić o jakiejkolwiek chwytliwości czy przebojowości. A tego niestety od takich produkcji science fiction wypada oczekiwać. Poza wspomnianym otwierającym album kawałkiem i kończącym "Welcome to London Major" z trudem szukać jakichś wojskowych klimatów. Cały film, co zrozumiałe, utrzymany jest w militarystycznym tonie: mamy wojnę z kosmitami, żołnierzy, wielką bitwę wzorowaną wręcz na lądowaniu w Normandii. To się aż prosi o jakąś wojskową trąbkę (nie chodzi o tę wspomnianą namiastkę z początku i końca), jakiś marsz czy też nawet prosty do bólu, przepełniony patosem anthem. A może by tak jakoś umuzycznić wątek głównych bohaterów granych przez Toma Cruise'a i świetną Emily Blunt? Naprawdę na ekranie czuć chemię i miło się ich ogląda, ale o jakimś dobrym temacie czy chociażby utworze ilustrującym ich relacje można zapomnieć. Tutaj oczywiście nasuwa się od razu pytanie, na ile to wina samego kompozytora. Z wypowiedzi Becka można wywnioskować, że sam na początku myślał o stworzeniu heroicznego tematu z użyciem trąbek, rogów i całej orkiestry. Jednak Doug Liman zażyczył sobie bardziej nowocześniejszego brzmienia. Zresztą – jeżeli uświadomimy sobie, że za temp-track posłużył score z Battleshipa Steve'a Jablonsky'ego, to chyba nie należy za bardzo się już dziwić, że Edge of Tomorrow brzmi tak, a nie inaczej.
Słuchając muzyki do współczesnych blockbusterów, często można odnieść wrażenie, że wpadło się w pętlę czasu. Mimo iż zmieniają się tytuły, płyty i nazwiska kompozytorów, wszystko brzmi podobnie. Ciągle słyszymy takie same połączenia elektroniki i orkiestry. Normalnie taki mix powinien dawać spore pole do popisu, ale ostatnimi czasy stał się on po prostu schematyczny. Christophe Beck niby też coś miesza, stara się dodawać jakieś elektroniczne eksperymenty, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko to brzmi jak tworzone od linijki. Nawet znośny, smyczkowy motyw nie poprawia za bardzo sytuacji, zważywszy że choć można go wyłapać na płycie, to jednak całkowicie niknie w filmie. Jak zresztą cały score, który w obrazie robi za anonimowe tło, pozostawiając widza z pytaniem: czy tam w ogóle była jakaś muzyka?
Słuchając muzyki do współczesnych blockbusterów, często można odnieść wrażenie, że wpadło się w pętlę czasu. Mimo iż zmieniają się tytuły, płyty i nazwiska kompozytorów, wszystko brzmi podobnie. Można oczywiście mówić o dominującym w biznesie filmowym temp-tracku, jak też o wielkich studiach i ich bossach, którzy nie pozwalają kompozytorom rozwinąć muzycznych skrzydeł. Zamiast tego zmuszani są oni do komponowania wedle utartych wzorców, które np. bardzo dobrze sprawdziły się w jednym filmie. A więc wedle tej logiki, aby odnieść podobny sukces jak w przypadku filmu X, to niech i muzyka w filmie Y brzmi jak z filmu X. Oczywiście to tylko jedna teoria odnośnie tego niepokojącego déjà vu. Z drugiej strony może też coś być na rzeczy z tą muzyczną pętlą czasu. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że choć pojawia się wiele różnych filmów rozrywkowych (niektórych nawet dobrych – jak chociażby Edge of Tomorrow), to muzyka brzmi prawie wszędzie tak samo?
Poznaj recenzenta
naEKRANIEPoznaj recenzenta
Tomasz GoskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat