Orange is the New Black: sezon 5 – recenzja
Sezon 5 Orange is the New Black pod wieloma względami jest inny. Nie zawsze jednak wszystko wychodzi tak, jak twórczyni sobie zamierzyła.
Sezon 5 Orange is the New Black pod wieloma względami jest inny. Nie zawsze jednak wszystko wychodzi tak, jak twórczyni sobie zamierzyła.
Bardzo duży wpływ na zmianę całego wydźwięku sezonu Orange Is the New Black ma opowiedzenie historii na przestrzeni kilku dni. To wprowadza trochę świeżości i jest w stanie rozbić pewne schematy zbudowane przez pierwsze cztery sezony. To wprowadza też sporo chaosu w fabułę, gdzie niektóre wątki są wymuszone, niepotrzebne i mdłe. Tak, jakby nie starczyło Jenji Kohan pomysłów na to, by wypełnić te 13 odcinków ciekawymi historiami, bo przez skondensowanie czasu akcji, trudno było to rozpisać z sensem. Takim sposobem wątki niektórych postaci są całkowicie nieudane. Nie brak jednak też dobrych pomysłów i poruszania ciekawej, ważnej tematyki. To właśnie kwestia rasizmu, szukania sprawiedliwości dla Poussey, polityki oraz traktowania więźniarek w placówce o złagodzonym rygorze to najmocniejsze punkty opowieści. Scenarzyści rozpisują je mądrze, trafnie puentując dość uniwersalne problemy społeczności, interakcji międzyludzkiej i mariażu korporacji z polityką. Dlatego też wszelkie sceny związane z systemem więziennictwa (historia Piscatelli kapitalnie to opisuje) czy negocjacjami z politykami potrafią wciągnąć, zaciekawić i zmusić do myślenia. Czy w istocie osoby mające na sumieniu czyny o niskiej szkodliwości społecznej powinny być traktowane równie źle jak najgorsi z najgorszych? Przecież mamy tutaj wiele ludzkich historii matek, które nie mogą być z dziećmi, ukochanymi i bliskimi. Wiele osób przeżywa tutaj wewnętrzne tragedie mające wpływ na rozwój ich jako ludzi. To właśnie w tego typu dramatycznych momentach Orange Is the New Black wznosi się na wyżyny i przypomina, że nie jest to tylko lekka i zabawna rozrywka, ale coś, co może wywołać społeczną dyskusję o rasie, moralności, polityce, orientacji seksualnej, religii i działaniach mediów. To ostatnie perfekcyjnie wyśmiano w scenie z nazistkami przebranymi za muzułmańskie terrorystki.
W zasadzie każda postać jest wyjęta ze swojej strefy komfortu i stagnacji, ma szansę na rozwój w nowym kierunku. Często jednak nie udaje się wymyślić dobrej i wartej opowiedzenia historii. Na przykład najsłabiej wypada dotychczasowa zaleta serialu - Crazy Eyes - która w tym sezonie jest powtarzalna, a nawet rzekłbym wtórna. Jej wątek kręci się cały czas wokół tego samego i szybko zaczyna męczyć. Tak jak zawsze miało to sens i wpływ na rozwój, tutaj Suzanne jest cieniem samego siebie. Aktorka nadal kapitalnie tworzy swoją ekspresywną kreację, ale cóż z tego, skoro sama postać wręcz cofa się w rozwoju w stosunku do poprzednich serii? Kiedyś to była kobieta wyrastająca ponad swoją chorobę (świetny wątek z czwartego sezonu z jej romansem), a tutaj została wpisana w nudny schemat. Źle też potoczyły się losy Black Cindy, która w tym sezonie jest irytującym rasowym stereotypem. Gdzie ta kobieta, która odkrywała swoją wiarę i w swoich decyzjach często bawiła? Tutaj wielokrotnie można mieć jej dość, bo podejmuje absurdalne decyzje i często zachowuje się po prostu idiotycznie. Kiepsko też wypada duet Angie i Leanne. Ich wątki są nie tylko zbędne, co często męczące: odstrzelenie palce Leanne i próby odzyskania, żarty ze spodniami i konflikt z Penntasucky nie działają tak, jakby twórczyni chciała. Często są wręcz wymuszone i męczące, a niekiedy wręcz denerwujące. Przesadzono też z Red, która początkowo sprawdza się świetnie i bawi, gdy stała się szaloną narkomanką, ale potem idzie to w skrajność. Ostatecznie Red przestaje budzić taką sympatię, bo scenarzyści nie wiedzieli, kiedy powiedzieć "stop". Przesadzono, kierując postać na nieciekawe tory. Za bardzo przedłużono jej wątek z Piscatellą i wprowadzono tutaj zbyt duży fanatyzm, który nie przekonuje. Kiepsko też wygląda sprawa Dayanary, która na początku ma ciekawą rolę, a potem została ona ot tak zakończone, a postać wykreślona bez satysfakcjonującej konkluzji. Tak jak w poprzednich sezonach tego typu podoczne wątki miały więcej sensu, celu i dopracowania, tak tutaj czuć, że coś nie poszło zgodnie z planem.
Po przeciwnym biegu mamy dwa najjaśniejsze punkty: Taystee oraz Glorię. Ta pierwsza wyrosła w tym sezonie na pierwszoplanową postać przejmując główną rolę w negocjacjach i chcącą osiągnąć cokolwiek z tego całego zamieszania. Czasem jest zabawnie w jej wątku, ale często jest dramatycznie i bardzo emocjonalnie. Danielle Brooks ma wiele scen, gdzie wywołuje wielkie emocje i nie pozwala przejść obojętnie obok kwestii poruszanych przez Taystee. Gloria tak samo dostaje wątek pełny emocji związany z jej synem. To ona okazuje się kołem ratunkowym, która ma zakończyć bunt w więzieniu. Ten dylemat bohaterki został znakomicie nakreślony i zagrany. Jest to postać, która wzbudza najlepsze odczucia dzięki temu, przed jakimi wyzwaniami ją postawiono. Piper, Alex, Boo i reszta są w zasadzie w cieniu, ale nic szczególnie nie razi i stoi na poziomie serialu. Nawet duet Maritza i Flaca z ich Youtube'owym szaleństwem ma jakiś cel i sens. Dobrze to wygląda. Podobać się może również wątek weteranki znającej wszelki sztuczki potrzebne do przeżycia. Plus też za 5 minut dla kilku bohaterek, które były w tle w poprzedniej serii. Duet strażniczek zakładników dobrze bawi.
Retrospekcje w większości czasu są sprawnie wprowadzone i mają więcej sensu niż w poprzednim sezonie. Przede wszystkim pozwalają poznać postacie, o których do tej pory wiele nie wiedzieliśmy. Na czele z Piscatellą i panią od sprzedaży z korporacji. Tego typu wątki bezbłędnie rozwijają te postacie, wyrywając je ze schematów z poprzedniego sezonu. Dodają im wyrazistości, człowieczeństwa i cech, które pozwalają zrozumieć ich teraźniejsze poczynania.
Czasem można odnieść wrażenie, że ten sezon jest fabularnie zbyt chaotyczny. Czuć, że niektóre wątki nie działają, są przekombinowane lub wymuszone. Jest to coś, co w poprzednich sezonach tak nie raziło, bo przeważnie pod tym względem były one bardziej dopracowane. Niby jest cel tego całego szaleństwa, który został zaprezentowany w ostatnim odcinku. Coś, co może kompletnie zmienić oblicze serialu, rozbić pozostałe schematy i wprowadzić wiele świeżości na kolejne sezony. Jednak czegoś w tym wszystkim brakuje. Ten cały bunt i życie więźniarek za bardzo przypominały letnią kolonią, niż poważny, dramatyczny wątek, który może zakończyć się śmiercią wielu postaci. Szczególnie intryguje cliffhanger z zabiciem Piscatelli, który jest doskonałą puentą całego sezonu. Podobnie jak z Poussey błąd popełnia młody człowiek bez odpowiedniego wyszkolenia i doświadczenia. To od razu sugeruje dodatkowe problemy w kolejnym sezonie, które na pewno zostaną poruszone. Pomimo całego buntu, to ta śmierć jest najbardziej kluczowa, co może mieć znaczący wpływ na rozwój serialu i sytuacji w fikcyjnym więzieniu.
Nie da się ukryć, że po znakomitym, emocjonalnym i dramatycznym czwartym sezonie, nowa seria jest rozczarowaniem i wyraźnym spadkiem jakości. To, co miało rozruszać serial, zmienić jego formę i wyrwać ze schematów, nie zawsze się sprawdza. Często jest to po prostu chaos, złe pomysły i brak dopracowania. Kondensacja fabuły jest tutaj najbardziej winna, bo taka forma przerosła twórców. I przede wszystkim też brak takiego mocnego emocjonalnego uderzenia jak ze śmiercią Poussey. W tym sezonie w zasadzie nie wydarzyło się nic tak istotnego emocjonalnie, co mogłoby aż tak wbić się w pamięć. Oby w szóstym sezonie powrócono do normalnej formuły, a poszukano świeżości w samej opowieści i emocjach. Wyjdzie to twórcom na zdrowie.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat