Orville: sezon 2, odcinek 4 – recenzja
Orville utrzymuje dobry poziom, dając rozrywkę w niezłym stylu. W tym przypadku kontynuuje jeden z wątków z pierwszego sezonu.
Orville utrzymuje dobry poziom, dając rozrywkę w niezłym stylu. W tym przypadku kontynuuje jeden z wątków z pierwszego sezonu.
The Orville jest dla mnie zaskoczeniem w 2. sezonie, bo wciąż serial utrzymuje lepszy poziom niż w serii poprzedniej. Seth MacFarlane o wiele lepiej czuje konwencje, nie dając widzom jedynie historii ala Star Trek w innych szatach. Jest w stanie dobrze mieszać style znane fanom Star Treka z jego specyficznym humorem i podejściem do pokazywania międzyludzkich relacji. Ta obecna w tym aspekcie równowaga staje się jasnym punktem programu.
Wątek Gordona pokazuje, że zamiast skupiać się na grupie, MacFarlane woli poświęcać odcinki jednostkom. Dzięki takim wątkom określona postać dostaje więcej czasu ekranowego i pola do rozwoju. Tak było w przypadku Bortusa i Alary i tak jest teraz z Gordonem. Wątek jest czysto humorystyczny, bo znając tego bohatera i jego lekkość bytu, szybko możemy domyślić się, że nie traktuje tego serio. To właśnie jest czysto macfarlene'owe podejście - dużo dziwacznych sytuacji, czasem mało sensownych dialogów (sceny w symulatorze z przekonaniem wroga do kapitulacji były dziwne i nie bawiły), ale ostatecznie z sercem we właściwym miejscu. W pewnym sensie ten wątek pokazuje, jak Gordon nie tyle dojrzewa do kierunku rozwoju kariery, który obrał, co rozumie, z czym to się wiąże. Ryzyko i odpowiedzialność to dwa aspekty, które doskonale zostały tutaj zaakcentowane i przez to też widzimy historię udaną. Jeśli ostatecznie doprowadzi do rozwoju Gordona i cały wątek nie był tylko po to, aby podrywał dziewuchy, to całość nabierze większego znaczenia.
Życie uczuciowe Eda jest istotnym aspektem całego serialu. W końcu jego relacja z Kelly była kluczowa dla pierwszego sezonu, a - na szczęście - w tym odłożono ją na dalszy plan po fatalnym pierwszym odcinku. Związek Eda z nową panią kartograf (w tej roli Michaela McManus) wydawał się całkiem sympatyczny i zwyczajny. Gdy porwali ich Krillowie i zobaczyliśmy scenę tortur Janet, wątek staje się przewidywalny. Wtedy w głowie narodził się scenariusz, że pewnie z nimi współpracuje, ale nie sądziłem, że ona okaże się Krillem z pierwszego sezonu. Z jednej strony to znakomity ruch scenarzysty, który pozwala na zachowanie fabularnej ciągłości, wprowadzenie sporo emocji i niewątpliwie na zbudowanie potencjału na dalszy rozwój konfliktu z Krillami. Ten wątek prosi się o dalszy ciąg w tym sezonie, bo jego zapomnienie w poprzednim pozostawiało zbyt duży niedosyt. Z drugiej strony trochę to... wtórne. Od razu rodzi się skojarzenie z pierwszym sezonem Star Trek: Discovery i wątkiem Klingonów związanym z Tylerem. Nawiązania są tak mało subtelne, że ludzka wersja kobiety w Orville nazywa się Janet... Tyler.
Nie mam nic przeciwko mądremu zapożyczaniu ze starych Star Treków, bo to buduje klimat Orville. W tym przypadku mamy jednak użycie schematu fabularnego z produkcji sprzed zaledwie roku nie wydaje się stosowne. Buduje to we mnie trochę sprzeczne reakcje. Pomimo tego wszystkiego całość jednak jest udana, emocjonująca i czasem zabawna. MacFarlane potrafił nadać temu własny ton i klimat, ale jednak po nim oczekuję czegoś więcej niż wariacji na temat wątku z STD.
The Orville bawi, wciąga i emocjonuje. Ten odcinek wcale nie różni się pod tym względem od dwóch poprzednich, dając rozrywkę lekką i przyjemną. Pomimo skazy w postaci zbyt mocnego nawiązywania do STD, jednak całokształt wypada bardzo dobrze.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat