Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara – recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 26 maja 2017Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara to miał być film, który odbuduje jakość tej marki. Niestety, nie udało się i dostaliśmy co najwyżej przeciętne kino.
Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara to miał być film, który odbuduje jakość tej marki. Niestety, nie udało się i dostaliśmy co najwyżej przeciętne kino.
Na wstępie mały kontekst. Uwielbiam pierwsze trzy części z serii Piraci z Karaibów. Szczególnie pierwsze dwie stoją na naprawdę wysokim poziomie, a trzecia, pomimo dość wyraźnych wad scenariuszowych, koniec końców daje wiele frajdy i rozrywki z rozmachem, jakiej mógłbym oczekiwać. Co by złego nie mówić o Gore Verbinski, reżyserze tych filmów, potrafił on tworzyć niesamowite sceny akcji, a całość łączyć przygodowym spoiwem, które nie pozwala się nudzić. Wiecie, chodzi mi o to, że te filmy miały w swoim DNA przygodowy charakter, który udziela się podczas seansu. Coś, czego w żadnym momencie nie ma film Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales.
Joachim Roenning i Espen Sandberg okazali się bardzo nietrafnym wyborem do reżyserii piątej odsłony przygód Jacka Sparrowa. Jednym z największych problemów jest to, że nie czuć tutaj tej przygody, która powinna być podstawą. Tempo jest dość wolne, zbyt często wkradają się dłużyzny i monotonia. Nawet nie czuć tego klimatu, który przecież w tej serii jest dość charakterystyczny.
Akcji samej w sobie jest niewiele, a mówimy przecież o ponad dwugodzinnym filmie. Na tle poprzednich części wypada to bardzo blado. Coś, co powinno być naszpikowane walkami, pościgami, czy morskimi potyczkami zostaje zminimalizowane do absolutnej konieczności. W zasadzie możemy mówić tak naprawdę o dwóch większych sekwencjach: początkowa kradzież budynku z sejfem oraz końcowe starcie Sparrowa z Salazarem pomiędzy okrętami. W ogólnym zamyślę są to dobre pomysły, ale coś szwankuje. Początkowa sekwencja choć ciekawa i efekciarska, sprawia wrażenie wyjętej z innej bajki o szybkich i wściekłych. Kradzież budynku z sejfem nie pasuje do tej konwencji, nie ma w sobie emocji i charakteru pirackiego gatunku. A zachowania bohaterów oraz ścigających w tych scenach jest często kuriozalne. Dobre chociaż to, że scena solidnie rozpoczyna akcję i jest dopracowana pod względem technicznym (praktyczne efekty, trochę CGI). Druga scena jednak pozostawia wiele do życzenia. Jak pomysł na papierze wygląda świetnie, tak wykonanie jest przeciętne. Nie ma tych emocji, atmosfery przygody, walki o życie i oszałamiającego widowiska, jak w pierwszych trzech odsłonach. Niby wszystko gra poprawnie, ale to nie działa na ekranie, a wręcz wywołuje obojętność. Momentami jest chaotycznie, gdy wkracza do walki ogromna rzeźba ze statku Salazara. Czuć, ze reżyserzy nie mają oka do widowiskowych scen oraz gubią się w tego typu akcjach. Nieźle się prezentuje ucieczka z szafotu oraz sceny retrospekcji z narodzin ducha Salazara. Ostatecznie jednak wszystko jest pozbawione charakteru, przeciętne i nieporywające. Nie ma tutaj tej samej radości, co cały czas jest obecna u Verbinskiego.
Wiele wspomnianych scen akcji działa źle przez największą wadę tego filmu... Johnny Depp w roli Jacka Sparrowa. To jest wręcz kuriozalne, że piąta część jest w zasadzie pogrążona przez bohatera, który stanowił o jej wielkości. To, jak aktorowi się nie chce, jest odczuwalne przez cały film. A jak mu się nie chce, Sparrow nie błyszczy, nie zachwyca i nie intryguje. Przecież wiele wyjątkowych scen związanych z kapitanem wywodziło się z aktorskiej improwizacji (np. słynne powiedzonko "savvy?"), a teraz tego nie ma. W zasadzie nie jestem przekonany, czy to wina Deppa, czy scenarzystów, którzy dokonali zbrodni niszcząc tę postać. To nie jest Sparrow, którego polubiłem, który bawił, zachwycał i budził podziw. W tej części jest to tylko i wyłącznie zapijaczony błazen, który w żadnym momencie nie potrafi rozśmieszyć, ciągle się powtarza, a jego zachowanie jest wręcz irytujące. Nie ma tutaj tego inteligentnego, acz ekscentrycznego pirata, który potrafił walczyć, planować i działać. Jego ekscentryczność w każdej części była dość specyficzna, ale w pierwszych trzech to miało sens i nie przekraczało granicy. Ba, nawet w czwórce wyglądało to lepiej! A teraz naprawdę wygląda to tak, jakby nie był ekscentryczny, tylko ciągle pijany. A to przecież nie było częścią charakteru tej postaci. Taką czarę goryczy przelało wspomniane starcie Sparrowa z Salazarem. Pirat, który uczył Willa Turnera walki, który wielokrotnie pojedynkował się na szpady z różnymi wrogami, teraz nawet nie umie utrzymać broni. Zamiast tego traci ją w scenie ze słabym slapstickowym humorem. I to jest cały Sparrow w tym filmie: potyka się, przewraca, bełkoczę bez sensu, zachowuje się głupio, powtarza się i w zasadzie jego wpływ na fabułę jest znikomy. A żyje i coś mu się udaje tylko, bo ma okazjonalnego farta.
Najdziwniejsze wrażenie jest takie, że właściwie równie dobrze Sparrowa mogłoby tutaj nie być. Jako że jego rola jest marginalna, a wpływ na rozwój historii mają nowi bohaterowie. On jest tylko z tym związany trochę na siłę. Koniec końców ten film pokazuje, że Jack Sparrow powinien odejść na zasłużoną emeryturę po trzeciej części, bo postać, która jest obecna w Zemście Salazara przypomina parodię wyjątkowego bohatera. Kogoś, kto nie ma w sobie tego uroku, błyskotliwości i budzącego podziw ekscentryzmu. Marna imitacja dawnej wielkości.
Po drugiej stronie mamy jednak Javier Bardem i Geoffrey Rush. Ten pierwszy tworzy wyjątkowego, wyrazistego i charyzmatycznego złoczyńcę. Jego Salazar jest kapitalną postacią, która świetnie wygląda (doskonałe połączenie CGI z charakteryzacją) i budzi jedynie pozytywne reakcje. To jak chodzi, zachowuje się, jak mówi i jak czasem budzi grozę, zasługuje na najwyższe uznanie. Widać, że aktor pracuje nad kreacją, oddając się roli tak, że dla tej samej postaci warto to obejrzeć. Złoczyńca godny Davy'ego Jonesa czy Barbossy z pierwszej części. Zaś sam Barbossa jest taki, jakiego pamiętamy. Rush nie wysila się zbytnio, bo nie ma nic ciekawego do roboty, ale nie schodzi poniżej swojego poziomu, dając Barbossę, który ciągle jest taki sam. A w przypadku tego filmu nie jest to wcale takie złe. Rush nie przynosi wstydu serii ani sobie.
Pomysł na fabułę nie jest wcale zły. Duch łowcy piratów chce zemsty na Jacku, więc ten musi odnaleźć mityczny Trójząb Posejdona, by złamać klątwę i uratować skórę. Problem polega na tym, że w zasadzie mamy powtórkę z rozrywki, czyli znów mamy przeklętą załogę, która nie za bardzo lubi Jacka Sparrowa. Gdyby cała historia została opowiedziana w klimacie przygodowym i z charakterem gatunku, nie miałbym może obiekcji, a tak brak czegoś świeżego w fabule jest bardzo odczuwalny. Pirackie historie z elementami fantasy mają wielki potencjał, więc trudno zrozumieć decyzję, że tak przeciętna powtórka z rozrywki to dobry pomysł. Twórcy opierają historię na barkach dwóch młodych bohaterów – Henrym Turnerze oraz Carinie Smyth. W zasadzie to oni są głównymi bohaterami, a Barbossa oraz Jack Sparrow są dodatkiem. Takie wrażenie jest budowane przez cały film. Podobnie było w pierwszej części, ale tam było czuć, kto jest w centrum, a tutaj tak nie jest. I chociaż Brenton Thwaites i Kaya Scodelario tworzą lepsze postacie, niż te, o których nikt nie pamięta z czwartej części, to nadal pozostawiają wiele do życzenia. Szczególnie, że budowany jest pomiędzy nimi romans w sposób dość siermiężny, a przy wyraźnym braku chemii pomiędzy aktorami, to nie udaje się zrobić dobrze. Nie są to postacie, które są w stanie ciągnąć ten film, gdy Sparrow jest tak mozolnie rozpisany.
Jednym z najsłabszych i zarazem najbardziej niepotrzebnych motywów tego filmu jest ujawnienie faktu, że Carina to córka Barbossy. Trudno nie przewrócić oczami w momencie, gdy padają sugestię o tej szokującej prawdzie. Syn Willa rozkręca historię, więc to jest zrozumiałe, usprawiedliwione i mile widziane. Carina jednak wcale nie musiała być córką Barbossy. Wygląda to na ruch wymuszony i przekombinowany. Dlatego też, gdy Barbossa poświęca się, by uratować swoją córkę, nie przekonuje mnie to. Nie pasuje to do charakteru tego pirata, a jest wręcz banalnym uproszczeniem.
Scenariusz dostaje ode mnie największe cięgi. Zarzuciłem już wtórność, zniszczenie postaci Sparrowa, zwrot akcji z Cariną, a teraz do tego dodam kiepskiej jakości humor. Jak pierwsze trzy części potrafiły rozbawić w dużej mierze dzięki dziwacznemu piratowi oraz świetnej interakcji z pozostałymi bohaterami, tak tutaj niewiele gagów trafia w punkt. Błazenada Sparrowa jest czysto slapstickowa i nie ma w sobie komediowego pazura. Kiepsko też wyglądają słowne gagi pomiędzy głupimi piratami (a tych ogłupili już do granic...), a mądrą kobietą. Tu i ówdzie jakiś gag nawet trafi, solidnie, tak dla uśmiechu, ale nic więcej. Na przykład nieźle wygląda cały gag z gilotyną i Sparrowem oraz wujkiem Jacka, którego gra Paul McCartney. Podobać się może też motyw z narzeczoną Jacka. To są drobne momenty, które są niezłe. Szkoda, że tylko niezłe.
A żeby tego było mało, to jeszcze muzyka nie nadrabia niedociągnięć fabularnych i realizacyjnych. Na stanowisku kompozytora Hansa Zimmera zastąpił Geoff Zanelli. W zasadzie odtwarza on najważniejsze tematy z trylogii z dużym naciskiem na przewodni z Na krańcu świata. Nowość jest w zasadzie jedna i związana z Salazarem. Jakości jest jednak przeciętnej i kompletnie nie zapada w pamięć. Wrażenie jest to samo po przesłuchaniu soundtracku. Tak jak muzyka Zimmera, nawet w rozczarowującej czwartej części, zawsze oferowała poziom, nowości i przygodowy charakter serii, tak tutaj jest równie przeciętnie i nijako jak w całym filmie.
Pochwalę jednak twórców za zakończenie. Jest to czysto hollywoodzki happy end, który pomimo ckliwości i banalności, sprawdza się dobrze, jako zamknięcie całej serii. Klątwa z Willa Turnera zostaje zdjęta i rzuca się w objęcia Elizabeth. Taka kropka nad i, która daje wiele satysfakcji, bo czuć, że to zamknięcie kończy bajkową opowieść w należyty sposób.
Nie powiedziałbym, że Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales to bardzo zły film. Jest on dobrze zrealizowany, z dobrymi efektami, umiarkowanym rozmachem, świetnym złoczyńcą i mimo wszystko, solidną, acz wtórną historią. Pomimo tych wszystkich wad nie ogląda się tego źle, ale po seansie pozostaje jednak niesmak. Uczucie, że ten seans nie był wart swojego czasu, bo jest to rozrywka dość kiepska, nie porywająca, mało satysfakcjonująca i po prostu rozczarowująca. Za bardzo pasująca do stwierdzenia z odcinaniem kuponów.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat