Marvel już próbował wprowadzić jednego bohatera doskonale posługującego się azjatyckimi sztukami walki – Iron Fista, jednak widownia nie przyjęła Danny’ego Randa z entuzjazmem. Wielu fanów uznało go za najsłabsze ogniwo uniwersum Marvela zrealizowane dla Netflixa. Nic więc dziwnego, że Kevin Feige sięgnął po kolejnego, choć dużo mniej znanego, herosa z Domu Pomysłów i przedstawił go szerszej widowni. Jeśli wcześniej nie słyszeliście o Shang-Chi to nie miejcie z tego powodu kompleksów, mało kto w Polsce kojarzy tego bohatera, a i amerykańscy czytelnicy też jakoś na niego nie zwracali wcześniej uwagi. Shang-Chi (Simu Liu) jest synem Wenwu ( Tony Chiu Wai Leung) zwanego także Mandarynem, który dla miłości postanowił porzucić życie przestępcy, jakie wiódł przez tysiąclecia i wreszcie się ustatkował. Niestety, sielanka nie trwała tak długo, jak twórca klanu Dziesięciu Pierścieni zakładał. Jego przeszłość go dogoniła i postanowiła wyrównać rachunki, co znów wepchnęło tego wojownika w wir zemsty. Ale tym razem wytrenował swojego syna, by tak jak on, był perfekcyjnym zabójcą. Shang-Chi podejście do życia odziedziczył jednak po matce i nie ma zamiaru nikogo zabijać. Ucieka i wiedzie w miarę normalne życie w San Francisco. Za dnia pracuje jako valet driver, a noce spędza, pijąc i imprezując w barach karaoke ze swoją najlepszą przyjaciółką Kate (Awkwafina). Po dziesięciu latach ojciec dochodzi do wniosku, że jego potomek marnuje swój potencjał i czas. Postanawia więc, że siłą ściągnie go do domu, by ten pomógł mu wykonać ważną misję, mającą pomóc mu w odzyskaniu utraconego szczęścia. Będzie to jednak wymagało wystąpienia przeciwko woli matki Shang-Chi, na co nasz bohater nie może pozwolić. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to kolejne podejście Marvela do pokazania genezy superbohatera i tego, jaką drogę musiał przebyć, nim stał się pełnoprawnym herosem. W odróżnieniu od reszty znanych nam postaci, ten nie ma na początku żadnych mocy. Jest zwykłym człowiekiem, który po prostu został bardzo dobrze wyszkolony przez ligę zabójców. I wydaje mi się, że to właśnie tym nas do siebie momentalnie przekonuje. Nie ma on bowiem innych walorów. Brak mu jakiejkolwiek charyzmy czy poczucia humoru. Dlatego pewnie krok w krok towarzyszy mu koleżanka grana przez Awkwafinę, która jest nieustanną dostarczycielką gagów. Pewnie dlatego twórcy tak się jej kurczowo trzymają, bo nie oszukujmy się, widzowie już są przyzwyczajeni do tej luźnej komediowej konwencji filmów MCU. Sama historia nie jest skomplikowana, ale mocno odstaje od tego, do czego nas Feige wraz z ekipą przyzwyczaili. Bardziej to przypomina miks Mulan i Raya i ostatni smokniż nowe widowisko Marvela. I tym chyba mają szansę podbić serca widzów. Wyjściem z bezpiecznej formy, która wielu osobom już się znudziła. Zwykłe kino akcji widzieliśmy już w tym roku w Czarnej Wdowie i raczej nam na razie wystarczy. Tu mamy pewną świeżość eksplorującą bardziej świat lekko zajawiony przez Doctora Strange’a. Zresztą nieprzypadkowo pojawia się tutaj dobrze nam już znany Wong. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni sprawnie wpasowuje się w całą układankę MCU, wiążąc pewne wątki z choćby Iron Mana 3 i kładąc podwaliny pod kolejne filmy. Nieśmiało stawia kolejne kroki w 4. fazie, choć nie tak śmiałe, jakbym oczekiwał. Widać, że Marvel daje sobie czas i nie chce się spieszyć. Choć po tym nie da się już ukryć tego, że Doktor Strange wraz ze swoim kompanem będą w tej fazie odgrywać kluczową rolę. Podczas seansu byłem bardzo pozytywnie zaskoczony choreografią walk i tym, jak zostały one zrealizowane. Ogląda się to bardzo przyjemnie. Jeśli miałbym te sekwencje do czegoś porównać, to chyba do serialu Wojownik. A to moim zdaniem bardzo wysoka półka realizacyjna w obecnym kinie i telewizji. Niestety, jak to u Marvela bywa, finał musiał zostać zdominowany przez CGI i ta cała zapierająca dech w piersiach walka gdzieś się ulotniła. Widać, że ta ekipa źle się czuje, jak nie wyda kilkunastu milionów dolarów na efekty specjalne.
fot. Marvel
+26 więcej
Do castingu nie da się przyczepić. Główny bohater grany przez Simu Liu może i jest pozbawiony charyzmy, ale tak najwidoczniej był napisany. Nie doszukiwałbym się tutaj winy aktora. Reżyser Destin Daniel Cretton świetnie pokazał nam jego motywacje. Twórca potrafi miejscami chwycić nas za serce i grać na emocjach, podobnie jak to zrobił wcześniej w Chacie czy Tylko sprawiedliwość. Potrafił pokazać, że intencje, nawet czarnych charakterów tej opowieści są dobre. Stracili coś i chcą to odzyskać, by znów obudzić w sobie pierwiastek człowieczeństwa, bo wiedzą, że go w sobie mają. Mam wrażenie, że czasy czarnych charakterów Marvela, którzy są źli, dlatego że czerpią radość z czyjegoś nieszczęścia, bezpowrotnie minęły. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni na pewno nie przebije końcówki 3. fazy i opowieści jak Avengers walczyli z Thanosem, ale chyba nie taki cel przyświecał twórcom. Chcieli oni wprowadzić nowego bohatera i zrobili to bardzo sprawnie. Jestem ciekaw, jakie mają w stosunku do niego plany, bo potencjał na pewno drzemie w nim dużo większy, niż na razie nam pokazano.   P.S. Po napisach są dwie sceny, więc nie wychodźcie. Premiera 3 września 2021 roku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj