Spadające gwiazdy - recenzja filmu
Spadające gwiazdy to kameralny film grozy typu slow burn. Twórcy luźno sięgają do historii polowań na czarownice, by na nowo opowiedzieć o lęku, jaki wzbudzają siły nadprzyrodzone.
Spadające gwiazdy to kameralny film grozy typu slow burn. Twórcy luźno sięgają do historii polowań na czarownice, by na nowo opowiedzieć o lęku, jaki wzbudzają siły nadprzyrodzone.
Na pozbawionej cywilizacyjnych dobrodziejstw pustyni znajduje się kilka domostw i przyczep kempingowych, w których każdego roku, w porze żniw, mieszkańcy drżą o własne życie i z przerażeniem spoglądają w rozgwieżdżone niebo. Hipnotyczny bezkres niezanieczyszczonego światłem nieboskłonu ukazuje mapę gwiazd, zapraszając do przestudiowania dziejów ludzkości i okrucieństwa, jakiego się dopuściliśmy.
Film Spadające gwiazdy opowiada o trzech braciach próbujących zabić nudę na pozbawionym perspektyw amerykańskim pustkowiu, gdzie wieczory upływają pod znakiem schłodzonego Budweisera i teleskopu, przez który obserwuje się nocne niebo. Niesiona legendami społeczność z niepokojem wyczekuje okresu żniw – jak zwykło się tam określać kumulację spadających z nieba gwiazd. Nie są to zwyczajne ciała niebieskie, a ciała czarownic, które spadają z firmamentu i porywają mieszkańców pustynnej społeczności.
Jedno z takich ciał udało się zestrzelić i zakopać w ziemi miejscowemu mechanikowi Walterowi (Lonny Curtis), przyjacielowi najstarszego z braci – Mike’a (Shaun Duke Jr.). Niesieni zewem przygody faceci postanawiają odkopać ciało, by tchnąć nieco życia w swe zblazowane nudą truchła. Gdy docierają na miejsce i odkopują zwłoki, Adam – najmłodszy z braci (w tej roli intensywnie przyciągająca oko Rene Leech) – przypadkowo rozlewa na nie piwo. Zbezczeszczenie szczątków wywołuje wewnętrzną panikę, morale sięgają dna; ucieczki pick-upem do swych domów nie przetrwa jeden z nich. Wyrok zapadł, żniwa zostały rozpoczęte.
Reżyserzy – Gabriel Bienczycki i Richard Karpala – z niskim budżetem i na scenograficznym pustkowiu redefiniują historię wykluczonych i poddanych ludzkiemu bestialstwu kobiet, które na przestrzeni historii – od średniowiecznej Europy po purytańskie Salem – skazywane były na całopalenie. W tej opowieści to właśnie czarownice urządzają polowanie, zbierając plony z przesiąkniętego do szpiku złem ziemskiego padołu.
Dookoła ciemność, środek kalifornijskiej nocy, ucieczka trwa w najlepsze. Jedyne źródło światła to reflektory starego pick-upa, oświetlające bezdroża, którymi główni bohaterowie, najszybciej jak się da, próbują wrócić do domu. Światła te są jednak niczym przy tych oświetlających ich los z nieba.
Napięcie budowane jest tutaj przez powolne odsłanianie kart, oddech sprawiedliwości na karku czy świst gilotyny za uchem. Świat jest na poły urealniony i zamknięty w baśniowej konwencji. Nakreśleniu tego tonu pomaga rola matki braci (Diane Worman), prawdziwie intensywna i transowa, sięgająca do wyobraźni i zakamarków ludzkiej psychiki, w której skrzętnie poukrywane są leki i grzech. To właśnie rodzicielka odgrzebie zakurzoną księgę, która pomoże ustalić, co należy począć, by zakończyć żniwa. Podróż do miejsca pochówku należy odbyć raz jeszcze. Ciało zbezczeszczonej czarownicy musi stanąć w płomieniach przed wschodem słońca.
By uśpić czujność widza, jako zabieg retardacyjny całej historii, wprowadzona zostaje druga ścieżka narracyjna. Audycję live z tego wydarzenia prowadzi miejscowa stacja radiowa, w której znudzony redaktor odbiera telefony od mieszkańców i wysłuchuje ich wyssanych z palca historii grozy, paląc przy tym papierosa za papierosem.
Jest 15 października, radiowiec Barry (J. Aaron Boykin) przypomina, że wedle pradawnego kalendarza to właśnie dziś obchodzilibyśmy Nowy Rok, a więc wielkie żniwa – noc porwań.
Jednak ten akcent radio-narracyjny nie podtrzymuje napięcia, które do tej pory zostało całkiem zgrabnie nabudowane, lecz pozbawia go gatunkowej grozy. Radio jawi się tutaj jako taśmowe call-center, w którym nikomu już nie zależy na audycji. Prawie nikomu, bo dzięki asystentce Elenie (Samantha Turret) Mike ostatecznie może wejść na antenę i opowiedzieć o tym, że jedzie spalić truchło upadłej gwiazdy. Tyle że zostaje wyśmiany, zrównany z zabobonnym, nieoświeconym wieśniakiem, który postradał zmysły.
Tajemniczość i klimat przywraca Piotr Adamczyk, niejako ratując ledwie tlący się slow burn. Jako enigmatyczny tramp-hitchhiker zatrzymuje pędzących pick-upem braci. Przedstawia się jako Ouami (who am I? – sam pyta) i opowiada swoją historię. Są to majaki, spowiedź szaleńca i wzmianki o domach po porwanych przez czarownice ludziach, z których można wynosić telewizory i sprzęt AGD – wszystko to przyprószone niebezpiecznym popapraństwem i pewnego rodzaju piętnem. Wydaje się bowiem, że Oumami to wytwór wyobraźni, ostatnie echo na drodze bez powrotu – niczym duchowny naznacza czoła bohaterów krzyżem, puszczając ich wolno ku zagładzie. Inkub? Bawi-wiedźm? To nieistotne, bo nad kalifornijską pustynią z nieba spadają pierwsze promienie słońca, a drzewo Jozuego rzuca cień na skorupę pustyni Mojave.
Poznaj recenzenta
Sławomir PatrzałekDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat