Supergirl: sezon 3, odcinek 17 – recenzja
Ostatni odcinek serialu Supergirl raz po raz szwankuje na poziomie realizacyjnym, ale nie zmienia to faktu, że mamy tu do czynienia z najlepszą tegoroczną odsłoną produkcji stacji The CW.
Ostatni odcinek serialu Supergirl raz po raz szwankuje na poziomie realizacyjnym, ale nie zmienia to faktu, że mamy tu do czynienia z najlepszą tegoroczną odsłoną produkcji stacji The CW.
Fani serialu Supergirl chcieliby w końcu odetchnąć z ulgą. Ku ich uciesze odcinek Trinity na papierze prezentuje się naprawdę dobrze: ekranową historię spowiła wszędobylska aura mroku, twórcy zdecydowali się pełnymi garściami czerpać z zasadniczej osi fabularnej całego sezonu, a redukcja wątków personalno-emocjonalnych wyraźnie popłaciła. Jak doskonale jednak wiemy, diabeł zwykł tkwić w szczegółach. Nie inaczej jest tym razem - ostatnia odsłona produkcji stacji The CW razi przede wszystkim na poziomie realizacyjnym, a opowieść utkana jest z narracyjnych skrótów i fabularnych głupotek. Dosłowne zderzenie światła i mroku na ekranie rezonuje więc w zetknięciu się wszystkich jasnych i ciemnych stron serii w aspekcie jakościowym. Skoro na bezrybiu i rak ryba nie powinniśmy specjalnie wybrzydzać. Spójrzmy prawdzie w oczy: Supergirl prawdopodobnie nigdy nie wzbije się na artystyczne wyżyny, a przymierzanie serialu do miana okrętu flagowego superbohaterskich popisów w The CW okazało się tyleż przedwczesne, co naiwne z naszej strony.
W Trinity dzieje się naprawdę sporo. Bohaterowie przewartościowują swoje myślenie o Lenie Luthor, Kara z towarzyszkami rusza do magicznego wymiaru, by raz jeszcze zawalczyć o uwolnienie się Samanthy spod jarzma Reign, Winn tworzy dla Alex nowy kostium, jest nawet pojedynek Worldkillers z gromadką naszych starych znajomych, którzy zwykli pojedynkować się po stronie dobra. Wszystko to zostaje okraszone zaćmieniem Słońca. Wydaje się, że w tym ostatnim aspekcie twórcy chcą puścić oko w stronę wiernych fanów produkcji komiksowych - w końcu Lena Luthor wypowiada zdanie o tym, że "ktoś złapał Księżyc i go pociągnął". Najwyraźniej duch Thanosa unosi się nad naszym światem bardziej nawet, niż myślimy. Problem polega na tym, że to właściwie jedyny jasny punkt pierwszej połowy odcinka, która zdominowana jest przez powtarzane jak mantra słowo "kryptonit". Kryptonit to, kryptonit tamto, Lena może go nawet trzymać w lodówce nazywanej na ekranie sejfem. Z traktowanym jak wytrych wyrazem wyraźny problem mają członkowie obsady, którzy na jego dźwięk muszą stroić kwaśne miny głębokiego zamyślenia. Sytuację starają się ratować jak zawsze przezabawni Winn i Brainiac 5, jednak ich poczucie humoru tym razem ginie w odmętach kryptońskiego wymiaru Juru. Tam z założenia ma być i mroczno, i straszno; sęk w tym, że uwięzione tu Samantha i Julia oszaleją w sposób zupełnie niewiarygodny, a nieustanne odwoływanie się do jasnej strony ich osobowości przypomina zabawę w podwórkową psychologię.
Sytuacja ma w zamierzeniu zmienić się wtedy, gdy do Juru wchodzą odważniejsze niż życie Kara, Alex i Lena. Zamysł twórców jest w tym momencie naprawdę dobry: w jednej tylko chwili rodzi się szansa na zagłębienie się w psyche postaci, podróż w kierunku jądra ciemności czy wizytę po drugiej stronie lustra. Sprawdza się tu jednak stare prawidło o tym, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Tytułowa trójca bohaterek jakieś zadanie co prawda ma, ale rzecz zostaje sprowadzona do wygłaszania terapeutycznych komunałów i szachowania Samanthy imieniem jej córki. Wszystkie bohaterki przeżywają więc emocjonalne katusze, przewracają się i o mały włos nie płaczą nad swoim losem. Nutę optymizmu wlewa w nas fakt, że twórcy zdecydowali się odwrócić bieguny osobowości Samanthy i Julii, by w cały wątek wpleść choć odrobinę napięcia. Czar pryska jednak w trakcie starcia z Worldkillers, z natury rzeczy przyprawionego ukazanym w zwolnionym tempie fikołkiem Kary. Pojawia się tu bowiem zupełnie rozczarowujący obrót spraw: Purity i Pestilence biorą się ostatecznie za łby i w ciągu kilku sekund padają na ekranie jak muchy. Widz może zostać wprawiony w konfuzję: czy wątek towarzyszek Reign miał jakiekolwiek znaczenie, czy był li tylko ekranową zapchajdziurą, mającą przeciągać oś fabularną całego sezonu w nieskończoność? Tego już najprawdopodobniej się nie dowiemy. Wiemy za to, że uroda Katie McGrath przesłoniła Jamesowi trzeźwość umysłu do tego stopnia, iż nie jest on w stanie racjonalnie myśleć i w opowieści zaczyna się zachowywać jak zakochany, ale jednak ciućmok. Olsenie, Olsenie, co z ciebie wyrośnie? Martwię się już od początku serialu. Clark Kent zapewne też.
Pomimo wszystkich mankamentów Trinity w dalszym ciągu możemy jednak dostrzec nawet nie jedno, a kilka światełek w tunelu. Interesujący staje się wątek Leny Luthor - wolta twórców w aspekcie jej ostatnich zachowań powinna budzić ciekawość większości widzów. W dodatku Imra, Mon-El i Brainiac 5 najwidoczniej wykonali już swoją misję na tym łez padole i albo będą odlatywać przynajmniej w stratosferę, albo jeszcze odcisną piętno na historii całego sezonu. Powinniśmy raczej zakładać, że prawdopodobniejszy wydaje się drugi wariant - oby nie zaistniał on wyłącznie dlatego, że Mon-El na ławkach w National City zapewne maluje serduszka z imieniem Kary, a Imrze najchętniej już wcisnąłby papiery rozwodowe. Warto też zwrócić uwagę, że kuriozalnie prezentujące się na ekranie uśmiercenie Purity i Pestilence może mieć swoją dobrą stronę: uczynienie z Reign prawdziwej twardzielki, zdolnej prać naszych herosów na kwaśne jabłko, podobnie jak miało to miejsce w czasie zeszłorocznej jatki z Dziewczyną ze Stali. Czas pokaże, na ile twórcy zdecydują się odchodzić od wszędobylskich schematów emocjonalnych, choć wiara w to, że te całkowicie znikną, z całą pewnością zaprowadzi nas donikąd.
Źródło: Zdjęcie główne: Katie Yu/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat