Supergirl: sezon 3, odcinek 22 – recenzja
Przedostatni odcinek 3. sezonu Supergirl to wciąż ta sama narracyjna śpiewka, pozbawiona fabularnego napięcia i budżetu na efekty specjalne. Jest lepiej niż w zeszłym tygodniu, ale czy to na pewno powód do radości?
Przedostatni odcinek 3. sezonu Supergirl to wciąż ta sama narracyjna śpiewka, pozbawiona fabularnego napięcia i budżetu na efekty specjalne. Jest lepiej niż w zeszłym tygodniu, ale czy to na pewno powód do radości?
W serialu Supergirl znowu same cuda i dziwy, choć odcinek Make It Reign w przeciwieństwie do absurdalnego poprzednika wnosi świeży powiew w odór całego sezonu. Niestety nie robi tego na tyle, by przewietrzyć mocno już wyeksploatowane umysły scenarzystów - w dalszym ciągu prawdziwymi bohaterami produkcji są fabularna głupawka, efekty specjalne rodem sprzed dwóch czy trzech dekad i nagłe przypominanie sobie twórców o tym, że tę odsłonę serii trzeba doprowadzić do końca. Największymi ofiarami takiego obrotu spraw są sami protagoniści, którzy na ekranie zamieniają nam się w pozbawionych piątej klepki kretynów. Nie są w stanie podjąć żadnej autonomicznej decyzji i najwyraźniej nawet pójście do toalety sprawiłoby im nie lada trudności i musiałoby zostać uzgodnione na specjalnym forum. Na tym polu jest tak źle, że J'onn dostał usprawiedliwienie od Alex i nie musiał przez większość czasu antenowego zajmować się wiszącym w powietrzu unicestwieniem planety. Na całe szczęście w kolejnym odcinku jego tatuś, prywatnie miłośnik patosu i zrzędzenia, będzie robił za rakietę, która doprowadzi do pokrzyżowania planów Mrocznych Kryptonek. A to dopiero początek dowodów na to, że scenarzyści w trakcie pisania Make It Reign mogli cierpieć na biegunkę.
Jeśli zastanawiacie się kim, do diabła, są Mroczne Kryptonki, to śpieszę donieść, że to po prostu osobliwa wariacja na temat wiecznie zarozumiałych koleżanek z podstawówki, które w okolicach matury stały się fascynatkami subkultury gotyckiej i okultyzmu, a Ty na ulicy unikałeś ich jak ognia. Stoją więc sobie niewiasty nad swoim garnkiem, w którym gotują Reign na nowo, hokus-pokus, czary-mary, porażka. Zabrakło składnika w postaci ampułki krwi, toteż atak na siedzibę DEO będzie jak znalazł. Sęk w tym, że w rządowej placówce panika i głupawka pojawiły się już przed ich przybyciem: Winn w ramach technologicznej demonstracji nowego wynalazku łapał się za okolice krocza, Lena macha ręką w kierunku Samanthy a J'onn ze swoim tatą urządzają sobie iście cyrkowy festiwal, w którym chodzi o jak najszybsze wymienienie największej liczby marsjańskich nazw własnych. Zagrożenie dla naszej planety ma w fabule właściwie znaczenie drugorzędne; najpierw - rzecz jasna - trzeba odbębnić cotygodniowe pogadanki o miłości, poświęceniu i rodzinie. Powrót Reign odbywa się niejako przy okazji, gdyż wcześniej nasi dzielni śmiałkowie muszą potwierdzić, że uważali na lekcjach informatyki. Lena i jej nowy kochanek, tablet, są na tropie komórek antagonistki, natomiast Winn zbuduje portal między National City i Argo; ot, MacGyver XXI wieku - dajcie mu scyzoryk i papier toaletowy, a stworzy tunel Einsteina-Rosena.
Chodzą więc nieboracy ze swoimi śrubokrętami, majsterkują, rozprawiają o miłości, Alura staje się Karą (uwaga, ta scena była nawet zabawna!), M'yrnnowi dosłownie i w przenośni rozsadza główkę - fabularna karuzela się kręci i nigdy nie wiesz, na co akurat się załapiesz. Na nieszczęście dla widzów bolączki bohaterów zaczynają rezonować w przedziwnych technikach i zabiegach realizacyjnych. Być może najlepiej efekty specjalne w Make It Reign podsumowuje scena, w której awatar Seleny okazuje się bombą-pułapką - wybuch trwa na ekranie ledwie dwa sekundy i przypomina wylanie na ekran żółtej farby. Potem wcale nie jest lepiej, jak choćby wtedy, gdy Reign z mieczem w dłoni wpada do ognistej dziury; perspektywa zmienia się w ten sposób, że antagonistka przynajmniej przez chwilę przybiera rozmiar królika-miniaturki. Terraformowanie Ziemi co prawda w końcowych sekwencjach teoretycznie się odbywa, ale pękające w wieżowcach okna to stanowczo za mało, by oddać powagę i grozę sytuacji. Tym bardziej, że ledwie chwilę wcześniej serial okazał swój walor edukacyjny: wiemy już, że gdybyś zaczął kopać w National City i przebił się przez jądro planety, to wylazłbyś gdzieś w okolicach legowiska lemurów na Madagaskarze. Tę podróż zalecamy głównie scenarzystom.
Dlaczego więc Make It Reign daje nam odrobinę nadziei na finał sezonu, który nie okaże się spektakularną wpadką? Ano dlatego, że twórcy najwidoczniej jeszcze nie przepadli w oparach głupoty i skorzystali ze znanych z filmów o Człowieku ze Stali motywów terraformowania czy działania kosmicznych szubrawców - zwróćcie uwagę, że modus operandi i zachowanie Mrocznych Kryptonek przypomina to, co w obrazie Superman II zaprezentował Generał Zod i jego poplecznicy. Szkoda jednak, że tego typu nawiązania pojawiają się na ekranie równie szybko, jak z niego znikają. Przed nami już podsumowanie tej odsłony serii i nawet jeśli scenarzyści staną na głowie, to wniosek wciąż będzie ten sam: tak złego sezonu Supergirl jeszcze nie miała. Szwankuje niemalże każdy aspekt, szans na poprawę stanu rzeczy na horyzoncie nie widać. Największy pozytyw jest więc zapewne taki, że ten pociąg stacji The CW w przyszłym tygodniu wykolei się na dobre.
Źródło: Zdjęcie główne: Diyah Pera/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat