Supergirl: sezon 3, odcinek 23 (finał sezonu) – recenzja
Finał 3. sezonu Supergirl już za nami. Pytanie o to, czy odcinek Battles Lost and Won spełnił nasze oczekiwania, jest drugorzędne. Większe znaczenie ma kwestia tego, dlaczego bohaterowie zachowują się na ekranie jak kretyni?
Finał 3. sezonu Supergirl już za nami. Pytanie o to, czy odcinek Battles Lost and Won spełnił nasze oczekiwania, jest drugorzędne. Większe znaczenie ma kwestia tego, dlaczego bohaterowie zachowują się na ekranie jak kretyni?
Gdyby popularne młodzieżowe wyrażenia "WTF!?" i "że co?" miały ze sobą dziecko, to grzdyl i tak nie do końca oddawałby to, co poczujemy po seansie finałowego odcinka 3. sezonu Supergirl. Mamy tu bowiem do czynienia ze skrzyżowaniem popularnego w kręgach piłkarskich "grania na aferę" i robienia widza w balona na każdym możliwym kroku. Sama fabuła jest pretekstowa; jej głównym zadaniem jest przykrycie faktu, że w podsumowaniu tej odsłony serii wcale nie idzie o zrobienie Reign i Mrocznym Kryptonkom kuku, tylko o przeciągnięte do granic emocjonalne rozterki i pożegnania z przynajmniej częścią bohaterów. Robi się tak ckliwie, że w pewnym momencie historii nowo narodzony macho XXXI wieku i kozak nad kozaki, Winn "prawdziwy bohater" Schott, solidnie się zapowietrzył, beknął, wydał z siebie dziwaczny dźwięk i teraz fru w przyszłość, by obić twarzyczkę Brainiaca. O kondycji serii niech najlepiej zaświadczy to, że kiedyś w tej produkcji pokazywano chociaż nogi Supermana; dziś zaś wystarczy wzmianka, że Człowiek ze Stali wraz ze stadem Bogu ducha winnych lemurów ratuje naszą planetę w czasie działań na Madagaskarze. Czeski film - nikt nic nie wie.
Osobliwą wariację na temat tanga bohaterów ze śmiercią twórcy serwują nam w czasie 5-minutowej sekwencji otwierającej, przy czym słowo "bohaterowie" to w tym przypadku semantyczne nadużycie. Protagoniści przypominają raczej hordę bezmózgowców, zaklętych w zasadach rządzących stacją The CW i biegających przed kamerą bez żadnego ładu i składu patafianów. Jest tu niemalże wszystko: piękne lico Jamesa zwala z nóg matkę drżącą o los dziecka, Kara z Alurą tną powietrze jak zawieszone na linkach pacynki, pojawia się odwołanie do Gwiezdnych Wojen, Imra wyrasta jak spod Ziemi a Marsjanin-rakieta i prywatnie najbardziej upierdliwa istota wszech czasów, M'yrnn, wsadza głowę do ziemskiego piekarnika, roztaczając jeszcze przed swoim synem wizje, które kupy się nie trzymają. Wszystko dzieje się tak szybko, że nikogo nie zdziwiłby fakt, gdyby przez ekran przemknęli - dajmy na to - zaklinacz węży, Elvis Presley i Struś Pędziwiatr.
Widzowie liczący na ostateczną rozgrywkę z Reign i Mrocznymi Kryptonkami dostaną jeszcze kolejne pięć minut w dalszej części odcinka, gdy nasi dzielni śmiałkowie wezmą się za łby - nawet jeśli ktoś chciałby w tym momencie kopnąć w kalendarz, to i tak nie da rady. Kara cofa czas, a jeśli masz problem ze zrozumieniem, co, do cholery, dzieje się na ekranie, no to... Harun-El. Jak pokonać Reign? Harun-El. Zniszczenie Ziemi? Harun-El. Potencjalne rozwiązanie konfliktu Izrael - Palestyna? Harun-El. Traktowany tu jak wytrych czy chociażby znany z gier słownych "pomidor" wyraz staje się z biegiem czasu doskonałym dowodem na to, że scenarzystom puściły fabularne zwieracze. Widać to również na przykładzie działania Mrocznych Kryptonek, które przez bite 1,5 odcinka stały nad kociołkiem i szeptały najdziwaczniejsze słowa w tej części Drogi Mlecznej. Wtóruje im drąca się wniebogłosy Reign i Samantha, która w nie do końca jasnych okolicznościach (mamusia w czasie wizji podała jej sok z gumijagód?) zyskuje supermoce i zaczyna biegać z prędkością uciekającego przed staruszkami Benny'ego Hilla.
Na kilka osobnych słów zasługuje warstwa wizualna Battles Lost and Won. Efektów specjalnych w skali tej produkcji jest tu naprawdę dużo, ale nazywając rzeczy po imieniu: z pustego i Salomon nie naleje. Użycie CGI mają imitować kolorowe światełka wdzięcznie migoczące na ekranie, pękające budynki, trzęsąca się ziemia czy wynoszące się wzajemnie w stratosferę Kara i Reign - gdy te ostatnie opadają, jawią się naszym oczom niczym kukiełki ze szkolnego teatrzyku. Dziewczyna ze Stali cofająca czas ma w zamierzeniu twórców być najprawdopodobniej wariacją na temat jej kuzyna, który wynosi atomowy pocisk poza granicę naszej planety - cel szczytny, jednak wykonanie woła o pomstę do nieba. Laserowe wiązki z oczu strzelają w ostatnim odcinku na chybił trafił: mama uczy się od Kary jak korzystać z tego ustrojstwa, a Reign naparza promieniem gdzie i kogo tylko się da, byleby coś się działo. Na przeciwległym biegunie aspektu efektów specjalnych wyrasta wszędobylski mrok, który przykrywa wszelkie niedociągnięcia na tym polu - a nuż postronny obserwator nie dostrzeże, że odpowiedzialnych za serial na tego typu zabiegi po prostu nie stać.
Odcinek Battles Lost and Won zamienia się nam ostatecznie w jedno wielkie pożegnanie: z drużyny klakierów Dziewczyny ze Stali odpadają Mon-El i Winn, przy czym ich wolta i tyrady na temat starć w przyszłości, przyprawione jeszcze skrawkiem papieru traktowanym z czcią godną świętych ksiąg, wypadają na ekranie iście przezabawnie. Tupią sobie chłoptasie nóżkami, szukają swoich życiowych powinności, pomrukują, prawie spadają z krzeseł; nie ma jednak zmiłuj - krzyż na drogę i do (nie)zobaczenia. Fabularna głupawka udziela się także J'onnowi, który nie dość, że wycofuje się z DEO, to wykazuje również genetyczne podobieństwo w kwestii jojczenia ojca; nawet trafiony przez Reign zdoła z siebie jeszcze wyrzucić kilka bon-motów o tym, jak żyć i po co żyć. Smakiem muszą obejść się także ci, którzy liczyli na szczęśliwy finał amorów Mon-Ela i Kary. Zakochani uderzali w miłosną tonację przez cały bity sezon, a tu klops. Na szczęście amerykańscy nastolatkowie w finale tej opowieści dostaną ni to wzruszające, ni idiotyczne pożegnanie z bohaterami, wątpliwie okraszone pioseneczką, przy której tańczyło się wolnego na gimnazjalnym balu.
Zanim ten cyrk zwinie się na wakacyjną przerwę, dowiemy się jeszcze, że Lena pracuje nad - a jakże - Harun-El, a na Syberii pojawiła się istota, będąca najprawdopodobniej Dziewczyną ze Stali rozpisaną na rosyjską modłę. Odwołanie do Brainiaca i położenie fundamentów pod oś fabularną kolejnego sezonu, której inspiracją stanie się jeden z moich ulubionych komiksów, Superman. Red Son, to jednak stanowczo za mało, by Supergirl otrzymała od nas jakiekolwiek rozgrzeszenie za grzechy popełnione na przestrzeni całego 3. sezonu. Serial zaliczył dramatyczny spadek jakości; jest tak źle, że nawet gdyby scenarzystami produkcji zostali Thiago Cionek i Arkadiusz Milik, byłaby większa szansa na poprawę. Prawdziwym problemem nie są tyle wszechobecne wątki emocjonalne, co kompletny brak pomysłu na budowanie ekranowego napięcia i narracyjny marazm, na który zachorowali twórcy. Nie sądziłem, że można tak koncertowo spartaczyć potencjał materiału źródłowego w postaci komiksów, jednak jajogłowym z The CW udaje się wyprowadzać mnie z błędu kilka razy tygodniowo. Szacuneczek. A Wam, drodzy Czytelnicy, którzy dotrwaliście wraz ze mną do finału 3. sezonu, warto dziś przekazać nie przepis na ciasto cytrynowe, tylko inny klasyczny piłkarski cytat, idealnie obrazujący to, gdzie Supergirl się dziś znajduje: "Co to, kur..., ma być? Miała być jazda z frajerami. Ale to oni mieli być frajerami!".
Źródło: Zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat