Supergirl: sezon 4, odcinek 14 – recenzja
W Supergirl politykuje się na całego. Marsze, protesty, wprowadzanie ustaw, straszenie wojną domową. Miała być alegoria rzeczywistości, skończyło się na fabularnych głupotach i topornych dopowiedzeniach.
W Supergirl politykuje się na całego. Marsze, protesty, wprowadzanie ustaw, straszenie wojną domową. Miała być alegoria rzeczywistości, skończyło się na fabularnych głupotach i topornych dopowiedzeniach.
Śpieszę donieść, że twórcy Supergirl w ostatnim tygodniu zdali sobie sprawę, iż ludzkość cierpi na przesyt superbohaterami. Jeśli tak dalej pójdzie, to Dziewczyna ze Stali niebawem zawiesi pelerynę na kołku, a poświęcona jej produkcja zamieni się w ekranową kaczkę-krzyżówkę, osobliwe połączenie House of Cards, The West Wing, Selma i cholera wie czego jeszcze. W odcinku o bojowym tytule Stand and Deliver polityczne alegorie nie są już w żaden sposób kamuflowane; przez historię raz po raz przemykają takie aspekty jak walka o prawa obywatelskie, marsze sprzeciwu, rządowe machinacje czy regulacje ustawodawcze. Widz w pewnym momencie nie będzie wiedział, czy dalej ogląda serię o herosach, czy już jednak wariację na temat transmisji z obrad parlamentu i to w dodatku ten jej fragment, gdy na sejmowej sali znajduje się tylko marszałek, stenotypistka i pani posłanka zajadająca się sałatką. Emocji tu za grosz, ale jakaś ustawa o uznaniu scenarzystów za niepoczytalnych na pewno by się przydała.
Jest co prawda lepiej niż przed tygodniem, ale nie na tyle, by odbić się od dna. Stand and Deliver polega mniej więcej na tym, że Ben Lockwood operuje już jako doradca prezydenta ds. kosmitów, wzywa swoich przyobleczonych w dresy zwolenników do działania, a jaśnie oświecona i popierająca obcych społeczność National City organizuje się w ramach protestu, marszu, jakiego miasto jeszcze nie widziało. Na drugim biegunie fabularnym pojawiają się kłopoty z dowodzoną przez Manchestera Elitą - ta wesoła gromadka najpierw traci tych swoich członków, którzy kosztują odrobinę więcej pieniążków w kontekście CGI, a później hasa sobie po różnych zakątkach globu wprowadzając zamęt. Ktoś się potknie, ktoś pokrzyczy i to by było na tyle. Problem polega na tym, że takie podejście do sprawy jest nie tyle uprawieniem polityki przez twórców, co straszeniem nią w bądź co bądź bezczelny sposób, choćby słowami o wiszącej w powietrzu wojnie domowej. Nawet jeśli odnajdziemy tu odwołania do planów Donalda Trumpa, to większą część odcinka twórcy spędzają na demonizowaniu rzeczywistych postaw i zachowań. Innymi słowy: dopowiadają, co mogłoby się wydarzyć, gdyby prezydent USA faktycznie był kolejnym wcieleniem Szatana. Tego typu zabiegi miałyby większy sens rok czy dwa lata temu. Teraz skwitujemy je jednym słowem: poniewczasie.
Odpowiedzialni za produkcję budują na ekranie toporne i aż nazbyt czytelne opozycje, wszystkie wrzucone do czarno-białego gara. Są źli i niebezpieczni, są też ci dobrzy i prawi. Za pierwszych robią tu Lockwood i Children of Liberty, za drugich Kara i reszta mocno zmęczonych swoim położeniem kosmitów. Nie ma nawet odrobiny miejsca na dialog, bo obie grupy w gruncie rzeczy w swoim działaniu popadają w skrajności. Gdy twórcy nie chcą wykładać nam polityki łopatą, sięgają po tanie zagrywki w postaci emocjonalnych ochów i achów. Na tym polu bodajże nic nie przebije odbywającej się w rytm utworu Mad World sekwencji, w której tytułowa bohaterka obserwuje, jak obcy i ich oprawcy przewracają się jak pacynki, a policja z brutalną siłą postanawia rozwiązać marsz. Dodajmy do tego sposób, w jaki bohaterowie samym sobie i wszystkim dookoła tłumaczą, dlaczego działają tak, a nie inaczej. Gdzieniegdzie pada jeszcze hasło "rewolucja". Jeśli tak, to komuś przydałoby się uciąć łeb.
Poza sferą polityczną jest równie tragicznie, czytaj: jak co tydzień. Z nieznanych na razie powodów na ekranie obserwujemy więcej scen z użyciem efektów specjalnych, które poziomem przypominają dokonania Ulicy Sezamkowej. J'onn dwoi się i troi w swojej mentalnej pogoni za Manchesterem; sęk w tym, że najwidoczniej popił chłopina i ma spore problemy na polu intonacji głosu. Większość jego kwestii w ostatnim odcinku zostaje po prostu wykrzyczana i jeszcze doprawiona dziwacznym chrząkaniem. Na emeryturze zrobił się z niego zwierzak jak się patrzy. Na polu fabularnych głupot bryluje jednak przede wszystkim Elita, które najpierw dostaje bęcki, a później w osobach Blacka i Kapelusza wpada na herbatkę a to do Fortecy Samotności, a to na wystąpienie Lockwooda. Nasi dzielni bohaterowie ganiają za nimi bez większego namysłu; wydaje się, że Monty Python już dawno przewidział taki obrót spraw w słynnym skeczu o biskupie, który paląc papierosy przemieszczał się autem i chciał ratować swoich diecezjan przed wybuchem armaty na pogrzebie czy dziecka-bomby w trakcie chrztu. Zawsze był jednak spóźniony.
Z ważnych informacji należy wymienić jeszcze fakt, że Dreamer potrzebuje dezodorantu - przez cały bity odcinek paraduje w swoim superbohaterskim stroju i doprawdy nikt nie wie, dlaczego robi to także w scenach zwykłych rozmów. Niezłomny James Olsen w finale ostatniej odsłony serii przyjmuje kulkę i zalewa się krwią, ale coś z tyłu głowy będzie widzowi podpowiadać, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Szkoda. Szkoda również, że na Lexa Luthora przyjdzie nam jeszcze poczekać. To chyba jedyna nadzieja na odciągniecie twórców od prowadzenia swojej własnej kampanii politycznej, która - podobnie jak cały serial - zmierza w chwili obecnej tam, gdzie jej miejsce. Donikąd.
Źródło: Zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat