Supergirl: sezon 4, odcinek 15 – recenzja
W serialu Supergirl pojawił się Lex Luthor. Facet skradł całe widowisko, kolokwialnie rzecz ujmując: pozamiatał. Za nami jeden z najlepszych odcinków w historii tej wydawałoby się upadającej produkcji.
W serialu Supergirl pojawił się Lex Luthor. Facet skradł całe widowisko, kolokwialnie rzecz ujmując: pozamiatał. Za nami jeden z najlepszych odcinków w historii tej wydawałoby się upadającej produkcji.
Jestem prawie pewien, że grupa stałych Czytelników recenzji Supergirl, widząc ocenę ostatniego odcinka, albo właśnie zastanawia się, czy to nie żart, albo zadaje sobie pytanie na zasadzie: "Że co?". Z grubsza sprawa wygląda tak, że do świata Dziewczyny ze Stali postanowił zawitać Lex Luthor i po kilku minutach pobytu na ekranie zaczął jawić się jak święty Graal całej tej opowieści. Wcielający się w jego rolę Jon Cryer szarżuje tak mocno, że w jakiś przedziwny sposób wpływa na wszystkie pozostałe wątki - te, zamiast dryfowania w stronę kolejnej lekcji dla mentalnych przedszkolaków, dojrzeją, w czym walnie pomaga niespotykane w tej produkcji natężenie akcji. Tak, głupotek fabularnych nadal napotkamy tu co niemiara, co w żaden sposób nie zmieni jednak faktu, że za nami prawdopodobnie najlepsza odsłona serialu od czasu pamiętnej bijatyki Dziewczyny ze Stali z Reign na ulicach National City. Jest nawet dziwaczniej: sposób, w jaki Luthor zaznaczył swoją obecność, pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość 4. sezonu. Świat właśnie stanął na głowie. Łysej głowie.
Już samą sekwencję otwierającą O Brother, Where Art Thou? obejrzałem dwukrotnie, badając, czy to aby nie zapomniana przebitka z castingu do skądinąd świetnego filmu braci Coen o tym samym tytule. Lex rozmawia z Leną przed czterema laty, wykładając jej credo swojego postępowania. Słychać tu echo komiksowego szaleństwa postaci Luthora: strącenie z Olimpu boga-Supermana, które staje się już nie tyle celem, co obsesją. Cryer bryluje z niemalże ułańską fantazją - mówi z prędkością karabinu maszynowego, błądzi wzrokiem, bawi i przeraża jednocześnie. Jak na moc sprawczą scenarzystów, z miejsca zaczniemy go odbierać jako bodajże najlepiej napisaną postać w historii tej serii. A przecież później będzie jeszcze ciekawiej, gdy rodzeństwo Luthorów połączy siły, by stworzyć lekarstwo dla balansującego na krawędzi życia i śmierci Jamesa. Lex to manipulator pełną gębą; historie rodzinne czy pogrzebu jego ukochanego psa, nieustanne podkreślanie własnej choroby, przesuwanie akcentów emocjonalnych. Koniec końców okaże się, że złoczyńca wykiwał absolutnie wszystkich dookoła - nawet jeśli mogliśmy liczyć się z takim obrotem spraw, to zrobił to z tak wielką gracją i polotem, że to właśnie mu chcemy kibicować, nie zaś bandzie półgłówków, których oglądamy co tydzień. Wisienka na torcie także się znajdzie, gdy Lex postanawia postrzelać do strażników jak do kaczek w rytm Eine Kleine Nachtmusik Mozarta. Luthor, typie spod ciemnej gwiazdy! Właśnie skradłeś moje serduszko!
Na innych frontach ekranowej walki fabularnej bywa różnie, lecz tym razem nie będziemy mogli odmówić twórcom konsekwencji w sposobie prowadzenia narracji. Co tu dużo mówić: dzieje się. Pojedynek J'onna i Manchestera w mgnieniu oka przestał symulować stadionową ustawkę ultrasów, przypominając raczej sprawnie rozpisaną wojnę psychologiczną na wyniszczenie. Tango wspomnień i traum, dwie wizje walki o pokój, zabawa w kotka i myszkę, prowokowanie siebie nawzajem. Nawet serwowana tu raz po raz marsjańska mitologia nie trąci już łopatologiczną wykładnią. Rytm odcinka wyznacza również umierający Olsen, który ma kopnąć w kalendarz, leży w śpiączce, przeżywa zapaść, tańczy na stole operacyjnym jak dziewczynka z The Exorcist na schodach. Twórcy przeplatają wszystkie powyższe wątki naprawdę sprawnie, co najlepiej widać w kulminacji odcinka - trzy równolegle prowadzone plany fabularne mieszają się ze sobą, jakby miały doprowadzić do ekstatycznego wybuchu uniesienia w głowie widza. Dodajmy jeszcze do tego fakt, że Katie McGrath przy Cryerze w końcu przerywa swoją aktorską niemoc i stara się nadążyć za popisami kolegi po fachu (zwróćcie uwagę, że Lena przez pewien moment chodzi w płaszczu, który wygląda wypisz wymaluj jak stroje przybyszów z Kryptona w filmie Superman) czy tempo akcji rodem z najlepszych produkcji superbohaterskich. Ręce same składają się do oklasków.
Znacznie gorzej jest tam, gdzie scenarzyści po prostu odgrzewają stare kotlety fabularne. Wyprana główka Alex i jej niewiedza na temat prawdziwej tożsamości Dziewczyny ze Stali zamiast skupiać odwagę odbiorcy irytuje, a Brainy i Nia toną w odmętach najbardziej skostniałego romansu od czasu moich licealnych podbojów miłosnych. Gorzej tylko, że ja w ich trakcie nie mogłem liczyć na pomoc Luthora... Niektórzy z komentujących pytali mnie przez ostatnie tygodnie, po cholerę jeszcze recenzujemy tak słaby serial? Tracisz nadzieję, chowasz twarz w dłoniach, pieczesz ciasto, wkładając przy tym głowę do piekarnika. I wtedy pojawia się taki stuknięty Kojak, który zupełnie zmienia perspektywę. Napiszę teraz coś, czego jeszcze przed tygodniem wstydziłbym się z uwagi na kondycję psychiczną moich przyszłych wnuków - w końcu pewnie sprawdzą w sieci, kim był ich nienormalny dziadek. Otóż ja, drodzy Państwo, nie mogę doczekać się kolejnego odcinka Supergirl. A Wy?
Źródło: Zdjęcie główne: Sergei Bachlakov/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat