Supergirl: sezon 4, odcinek 17 – recenzja
Z Supergirl dosłownie na chwilę zniknął Lex Luthor, a cała opowieść znów zamieniła się w jedną wielką ekranową mordęgę. Dość powiedzieć, że tytułowa bohaterka zaczęła już roznosić pączki...
Z Supergirl dosłownie na chwilę zniknął Lex Luthor, a cała opowieść znów zamieniła się w jedną wielką ekranową mordęgę. Dość powiedzieć, że tytułowa bohaterka zaczęła już roznosić pączki...
Prawdopodobnie jedyną właściwą reakcją na ostatni odcinek Supergirl są legendarne już słowa trenera Jacka Gmocha, który w czasie pomeczowych analiz zwykł podsumowywać rozrysowane przez siebie tango kolorowych kropek i kresek wymownym "He, he, he". Co tu dużo mówić - klops. W All About Eve na ekranie nie pojawił się Lex Luthor, toteż twórców znów ogarnęły fabularna głupawka i narracyjna pożoga. Rozterki emocjonalne bohaterów raz jeszcze wzięły górę nad samą historią, wytrzeszcz oczu protagonistów niemiłosiernie się rozpanoszył, a Dziewczyna ze Stali przez chwilę robiła nawet za dostawczynię pączków do siedziby DEO. Do jasnej cholery - jeśli to miał być primaaprilisowy żart ze strony scenarzystów, to ci w tej materii skrewili na całej linii. Gdyby nie efektowny, choć na poziomie fabularnym i tak mało przekonujący atak sobowtóra głównej bohaterki na Biały Dom, ostatnia odsłona serii byłaby kolejną spod znaku "nie tykaj tego nawet kijem". Miało być tak pięknie, skończyło się jak zawsze. Mordęgą.
W ostatnim odcinku idzie przede wszystkim o bolączki psychiczne, przy czym powinniśmy mówić tu raczej o "o mój Boże, kur..., ja pier..." traumie. Pan James Olsen, niegdysiejszy kochaś i śmieszek pełną gębą, dopiero co uciekł z czułego uścisku Kostuchy - nie ma się więc co dziwić, że siostra zachęca go do terapii. Nasz Jimmy chce i nie chce jednocześnie posłuchać się tej rady, ale skoro coraz bardziej przygniatają go dziwne dźwięki w głowie, to trzeba już bić na alarm. Kompana mógłby z pewnością odnaleźć w J'onnie, który od kilku tygodni na ekranie postanowił głównie krzyczeć, a swoje wrzaski przeplatać nazwami własnymi rodem z Czerwonej Planety. Facet naprawdę nie wie, co się z nim dzieje, czy jest dobry, czy może zły; skoro jeszcze do jego mieszkanka ni stąd, ni zowąd wpada zmarły przecież ojciec, przy okazji największa ekranowa zrzęda w historii telewizji, to umysł musiał eksplodować. J'onn postanawia więc zostać ucieleśnieniem nazwy grupy 30 Seconds to Mars i migusiem wskakuje na trajektorię ucieczkową z Ziemi. Jest jeszcze Lena, która pragnie się uzewnętrznić, tak bardzo, że pokaże mamie więzienną mapkę z pismem Lexa - ja jestem dobra, a mój braciszek to psychopata! No nie z nami te numery panno Luthor, przecież wiemy, jak cię rączki świerzbią do majsterkowania przy czarnym kryptonicie.
Najbardziej groteskowo na ekranie prezentuje się swoista wariacja na temat Aniołków Charliego, przezabawna inaczej trupa złożona z Leny, Alex i Dziewczyny ze Stali. Gdy razem przechadzają się po osiedlu, by trafić do kuzynki Eve, Betsey, poczuciu zażenowania nie będzie końca. To dopiero początek; skądinąd poczciwa kobieta coś tam sobie gotuje, ale się nie poparzy - przyjrzyjcie się w tym momencie minom bohaterek, a dojdziecie do wniosku, że wcielające się w nie aktorki nie do końca wiedzą, co tu, do licha, robią. Wraca również Ben Lockwood, który w ten etap historii wkracza na pełnym debilizmie. Próbuje nakłonić jedną z senatorów do zmiany swojego stanowiska w sprawie Aktu Amnestii Kosmitów; do wolty na tym polu doprowadzą ostatecznie machinacje Luthora i jego mistrzowski plan, ale jedyną osobą, która o tym nie wie, jest właśnie Lockwood. Marionetka pełną gębą. Konferencja prasowa w Białym Domu i równoczesny atak Czerwonej Córki mogą intrygować, ale gdzieś z tyłu głowy pojawi się wniosek, że ukazana w serialu amerykańska demokracja jest zwyczajnie głupia. Chwieje się średnio co dwa tygodnie, można ją przetrącić od ręki. Idę o zakład, że Supergirl jest więc ulubioną produkcją rosyjskich i chińskich hakerów, którzy od czasu do czasu zasieją zamęt w Stanach Zjednoczonych.
All About Eve bodajże najlepiej pokazuje wszystkie słabości serialu. Mamy tu bowiem do czynienia z tak lichą konstrukcją, że wystarczy z niej wyjąć jedną postać, która bez dwóch zdań wybija się ponad inne, a seans znów staje się wątpliwą przyjemnością. Do końca obecnego sezonu pozostało jeszcze kilka odcinków, natomiast Lex Luthor najprawdopodobniej pojawi się tylko w jednym z nich. Najgorsze jest to, że scenarzyści nie mają pomysłu na to, jak umiejętnie zapełnić czas antenowy pod nieobecność głównego złoczyńcy. Jeśli na decydującym etapie tej opowieści raz jeszcze decydują się na zaserwowanie nam kolejnych emocjonalnych wstawek, pełniących tu funkcję fabularnych zapchajdziur, to przed finałem czeka nas jeszcze wiele wybojów. Obyśmy tylko nie skończyli z traumą; tej przecież tylko w tym tygodniu podano nam aż nadto.
Źródło: Zdjęcie główne: Bettina Strauss/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1977, kończy 47 lat