Świat w ogniu - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 23 sierpnia 2019Świat w ogniu to film, który zapamiętamy głównie dlatego, że pojawił się w nim Donald Tusk. Cóż jednak z tego, skoro sama historia pod płaszczykiem patosu nieudolnie kamufluje swój fabularny idiotyzm?
Świat w ogniu to film, który zapamiętamy głównie dlatego, że pojawił się w nim Donald Tusk. Cóż jednak z tego, skoro sama historia pod płaszczykiem patosu nieudolnie kamufluje swój fabularny idiotyzm?
Jeśli tęskniliście za rzeczywistością, w której mężczyźni są przemęskimi na facjacie i w swojej mocy sprawczej nadsamcami, takimi, co to najpierw ufajdani prochem i błotem wejdą w przygotowaną przez żonę świeżą pościel, by później ruszyć na dobrą bitkę z walącą się im na głowy czasoprzestrzenią, to Świat w ogniu będzie dla Was jak znalazł. Wysadzano już Olimp, obracano Londyn w perzynę, teraz zaś wszechmocny Mike Banning (Gerard Butler) na papierze bierze się za łby z całą kulą ziemską, jednak śpieszę donieść, że to tylko pic na wodę, fotomontaż. Trzecia odsłona cyklu, choć stara się naszkicować jakieś większe, globalne zagrożenie, koniec końców okazuje się najbardziej kameralną i fabularnie najoszczędniejszą naparzanką dzielnego agenta Secret Service z przeciwnościami losu. Jeszcze gorzej, że sól tego nieustannie batożonego przez ogień uniwersum, wszędobylskie łubudu, pościgi, wybuchy, słowem - sceny akcji, zostaje wyciosana w koszmarnym CGI i odstręczających makietach, które robią za tło zasadniczych wydarzeń. Mamy tu do czynienia z filmem, który za pomocą rozbuchanej narracji i pozorowanej powagi scenariusza stara się ukryć to, czym i jaki de facto jest. A jest po prostu ekranowym ekskrementem, idiotycznym w każdym tego słowa znaczeniu.
Reżyser Ric Roman Waugh do spółki ze scenarzystami nie stara się specjalnie ukrywać, że pobyt na planie był dla niego czymś więcej niż zesłaniem do kolonii karnej X Muzy. Odgrzewany kotlet zwany dla niepoznaki schematem fabularnym brzmi i wygląda tu znajomo do tego stopnia, że już po kilku minutach seansu będziemy wiedzieć, jak cała ta historia się potoczy - takiego stanu rzeczy nie przerwie nawet związany ze złoczyńcą, pożal się Boże twist. Banning zaczyna niedomagać na ciele i duszy, toteż jego żona Leah (Piper Perabo), hasająca po kuchni z dzieckiem na rękach, daje mu wyraźnie do zrozumienia, że nadszedł czas na emeryturę. Mike nie byłby jednak sobą, gdyby nie udał się na tę jedną jeszcze, ostatnią misję. Prezydent Trumbull (Morgan Freeman) chce sobie bowiem połowić ryby nad malowniczym jeziorem. Łódka, śpiew ptaków, kołyszące się pod naporem wiatru drzewa. Z niejasnych przyczyn sklepienie zostaje jednak zalane armią dronów, które szlachtują operujących przy gruncie agentów Secret Service - ci pojawili się tam głównie po to, by wylecieć w powietrze. Protagonista co prawda swojego szefa uratuje, lecz gdy ten zapadnie w śpiączkę, Banning stanie się głównym oskarżonym o całe zajście. Rozpoczyna się śledztwo FBI, władzę w kraju przejmuje wiceprezydent Kirby (Tim Blake Nelson), a na życiu Mike'a coraz większe piętno odciskają dawny kompan od wojenki, Wade Jennings (Danny Huston), i przyczajony w głębi lasu tatuś Clay (Nick Nolte), weteran wojenny, który w swojej chatce w zagajniku trzyma materiały wybuchowe o większej sile rażenia niż radziecka Car-bomba. Kto stoi za całą tą sytuacją? I kto, do licha, kazał od tego momentu mówić bohaterom za pomocą ciągu pompatycznych nazw własnych w typie "Hawka", "Falcona", "Marine One", itd.? Na niektóre pytania znajdziemy odpowiedzi. Inne są tak głupie, że twórcy scenariusza o nich zapomną.
Tak, poprzednie odsłony serii, Olimp w ogniu i Londyn w ogniu, bez dwóch zdań mogliśmy przyswajać w ramach guilty pleasure. W Świecie w ogniu "pleasure" dostaniemy jednak zaledwie naparstek, a jeśli ktoś jest "guilty", to z całą pewnością wszyscy odpowiedzialni za ten twór filmopodobny. Scenarzyści dwoją się i troją, by oddać powagę sytuacji; w tym celu sięgają po wyrywkowe, wbijane nam do łba za pomocą siekiery i łopaty odwołania do realnego świata. Zagrożenie ze strony Rosji, wpływ hakerów na demontaż amerykańskiej demokracji, rola prywatnego sektora w działaniach rządu, położenie weteranów wojennych - wszystko odhaczone. Jeśli którykolwiek z tych wątków nie pasuje do fabuły, to zaczyna się jego narracyjne upychanie, jawiące się jak próba przepchnięcia słonia przez otwór słoiczka do kiszenia ogórków. Pomysł na tę opowieść jest zupełnie niewiarygodny i karykaturalny; zbawiający uprzednio świat Banning, będący już przecież dla Stanów Zjednoczonych krzyżówką orła bielika i Kapitana Bomby, zostaje oskarżony o zamach na prezydenta. Nikt nie ma nawet czasu na refleksję na tym polu, skoro historia pędzi na łeb na szyję, a kolejni bohaterowie muszą albo odbębnić swój festiwal ekranowej żenady, albo po prostu położyć się i umrzeć. Szkoda, że tego przytłaczającego patosu aż do sceny po napisach nie postanowiono rozładować jakimkolwiek żartem sytuacyjnym czy subtelnym humorem. Kurek pompatyczności jest odkręcony na całego; amerykańska flaga musi łopotać, tamtejsza demokracja raz jeszcze okazać się najlepszym wynalazkiem od czasu wymyślenia koła, a męskość, wartości rodzinne i uprawiana tu gdzie popadnie samotna kowbojka stać się jedyną odpowiedzią na zmieniającą się rzeczywistość. Walka wszystkich ze wszystkimi, także nasza, z ogarniającą nas w trakcie seansu sennością.
Nie dość, że wieje nudą w aspekcie fabularnym, to na poziomie realizacyjnym odpowiedzialnym za film wyszedł, nie owijajmy w bawełnę, potworek. Nawet kinowi laicy zauważą, że budżet na efekty specjalne był, delikatnie rzecz ujmując, niewielki. Kolejne wybuchy wyglądają jak rysowane w Paintcie, szerokie panoramy za bohaterami są zaś albo stworzone za zaskórniaki speców od CGI, albo utkane z przyniesionych ze szkolnych teatrzyków makiet. Zaśmiejemy się do rozpuku, gdy ekran rozświetli jeszcze jedna eksplozja, ogrywana wciąż i wciąż przy pomocy tego samego schematu. Ofiary gdzieś więc biegną, nie wiadomo gdzie, by potem koziołkować przed kamerą i uderzać o drzewo tudzież spadać do wody. Najbardziej w tego typu zabiegach przeszkadza koszmarny, chaotyczny montaż. Nie ma w nim ani pomysłu, ani logiki. Bum, bach, fikołek, karawana jedzie dalej. Nie zrozumcie mnie źle - rozrywkowe przeznaczenie filmu jest aż nazbyt widoczne, lecz decydować powinna o tym nie liczba, a jakość scen akcji. Katastrofa może być piękna, lecz w tym przypadku jest wyłącznie katastrofą.
Indolencja twórców znajduje swoje dopełnienie w występach aktorskich. Co tu dużo mówić, większości członków obsady nic się przed kamerą nie chce, są zmęczeni i zobojętnieni, z Butlerem na czele. Widać to tak na jego twarzy, jak i w zachowaniu w kolejnych sekwencjach; gdyby tylko mógł, położyłby się zapewne w swojej przyczepie i przespał okres tworzenia zdjęć do produkcji. Ofiarą scenariuszowej makabry padają też takie tuzy jak Freeman i Nolte. Postać pierwszego z nich przez większość opowieści leży w śpiączce, jednak gdy funkcje życiowe prezydenta Trumbulla działają, to szef amerykańskiego rządu zastanawia się, czy dla Białego Domu chce być dojrzalszą wersją Baracka Obamy czy raczej Jayem-Z z filozoficznym zacięciem. Nolte bodajże jako jedyny w tej produkcji wykazuje świadomość fabularnej głupoty i chce przemycić do historii choć minimalną, autoironiczną wstawkę. Ostatecznie na tym polu polegnie, jednak nie ma się co dziwić, skoro aktorzy muszą walczyć i ze scenariuszem, i z warstwą językową. Butler uprawia szermierkę ze swoim szkockim akcentem, Freeman z niepopadaniem w patos, a Nolte pojedynkuje się o to, by jego głos Kaczora Donalda na dopalaczach nie przetrącił położenia akcentu na sytuacji amerykańskich weteranów. Sęk w tym, że nikt z nich zapewne nie wiedział, iż na planie przyjdzie się im mierzyć z aż tak wielopoziomową wojną.
Świat w ogniu to film, który nawet w sezonie wakacyjnych blockbusterów jawi się jak wypadek Hollywood przy pracy na rzecz wydobywania pieniędzy z naszych portfeli. Szwankuje tu absolutnie wszystko, od scenariusza począwszy, na grze aktorskiej skończywszy. Jestem jednak niemal pewien, że produkcja i tak znajdzie swoich fanów, którzy będą chcieli dowiedzieć się, co obecnie w duszy Mike'a Banninga gra, nawet jeśli to li tylko marazm i wszechogarniająca apatia. Tak się jednak dzieje, jeśli wybieramy się na seans, po którym największą ciekawostką stanie się dla nas gościnny występ... Donalda Tuska. Szkoda, że do jego cameo dochodzi w historii, która mogłaby uchodzić za synonim słowa "przeciętność". Opowieści przypudrowanej patosem i atmosferą nieustannie wiszącego w powietrzu, większego zagrożenia, która kamufluje fabularną banalność i to, że w okolicach trzeciego aktu myślimy już raczej nie o ekranowej akcji, a o powrocie do domu. Bez Banninga, niech chłop odpocznie i może już nie wraca.
Źródło: Zdjęcie główne: Lionsgate
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat