Teen Wolf: sezon 6, odcinek 10 (zimowy finał) – recenzja
Zimowy finał Teen Wolf trzyma pewien poziom przez cały czas, oferując miejscami świetne sceny i zagrania. Niestety nie udaje się spełnić wszystkich oczekiwań, które rosły wraz z rozwojem fabuły i wychodzeniem kolejnych odcinków. Po tym, co zaserwowano nam ostatnio, można było oczekiwać znacznie więcej... a nawet trzeba było!
Zimowy finał Teen Wolf trzyma pewien poziom przez cały czas, oferując miejscami świetne sceny i zagrania. Niestety nie udaje się spełnić wszystkich oczekiwań, które rosły wraz z rozwojem fabuły i wychodzeniem kolejnych odcinków. Po tym, co zaserwowano nam ostatnio, można było oczekiwać znacznie więcej... a nawet trzeba było!
Dziesiąty epizod to finałowe stracie pomiędzy stadem Scotta, a Garrttem, który posiadł moce Jeźdźca Widmo i stanął na czele całego Dzikiego Gonu. Twórcy zostawili sobie niewiele czasu ekranowego na odpowiednie przedstawienie całego konfliktu. Dodatkowo wiele miejsca zajmują tutaj również inne wątki. Z tego powodu widać niedopracowanie i pośpiech towarzyszący w scenach związanych właśnie z tą historią. Jednak dzięki temu dostajemy świetne sceny akcji, dopracowane technicznie pod każdym względem i rozpisane w ciekawy sposób. Samo rozstrzygnięcie przychodzi zbyt szybko i bez większych emocji, brakuje napięcia oraz zagrożenia życia głównych bohaterów.
Przez wiele wątków, które musiały zostać doprowadzone do końca, scenarzyści skupili się tym razem na zawrotnym tempie akcji aniżeli na wolnych, przepełnionych emocjami scenach. Oczywiście takie też się tutaj znajdą i stanowią pewnego rodzaju oazy spokoju w całym chaosie, jaki panuje poza nimi. Pierwsza z nich to ta, w której Stiles spotyka się po długim czasie rozłąki ze swoim ojcem. Podobnie sprawa ma się w przypadku powtórnego zjednoczenia młodego Stilinskiego ze Scottem. Jednak obie te sceny są krótkie i nie wpływają na widza aż tak bardzo. To dopiero scena w szatni z udziałem Stilesa i Lydii przynosi ogromny ładunek emocjonalny. Pomimo tego, że też trwa krótką chwilę, to stanowi nie lada gratkę dla większości fanów, a do tego czuć w niej chemię miedzy aktorami. Całość została ukazana w delikatny i subtelny sposób, co sprawdza się idealnie.
Od początku sezonu Dziki Gon był budowany na najgroźniejszego przeciwnika z dotychczasowych, nieuchwytnego, niezwyciężonego, wszechmocnego. Bohaterowie z wielkim trudem uchodzili z życiem, a napięcie i uczucie zagrożenia towarzyszyło mu niemal zawsze. W finale 6A niestety zabrakło tego wszystkiego. Jeźdźcy zostali sprowadzeni do zwykłych antagonistów, którzy po pierwsze podporządkowali się Garrettowi, po drugie nagle stracili swoje wszystkie atuty – Theo wyszedł ze starcia ze sporą ich grupą niemal bez szwanku. Również w decydującym starciu pod koniec odcinka nie prezentują się oni zbyt dobrze. Takie niedociągnięcia nie powinny mieć miejsca, szczególnie w ostatnim odcinku. Razi to brakiem konsekwencji i logiki ze strony twórców, w skutek czego cierpi pozytywny odbiór epizodu.
Całkiem dobrze rozegrany został wątek Malii i Petera. Najbardziej spodziewanym wyjściem wydawało się być połączenie tej dwójki w momencie, kiedy więź dziewczyny ze Stilesem się rozluźnia. Relacja ojciec-córka może zostać ciekawie rozwinięta w drugiej części tego sezonu. W końcu doszło również do przełomowego wydarzenia w relacji Melissy i Argenta, co było tylko kwestią czasu. Nie da się wyczuć jednak żadnych emocji i nadal nie znika wrażenie, że wszystko jest robione na siłę. Dostajemy również scenę niczym z westernu, w której Chris pojedynkuje się z jednym z Jeźdźców. Było niemal pewne, że prędzej czy później taka scena będzie miała miejsce, zważywszy na charakteryzację członków Dzikiego Gonu.
Powrót Stilesa do serialu wprowadził odrobinę humoru, a z tym przyszedł luźniejszy klimat i ton. To nie wychodzi jednak na dobre, ponieważ znika przez to wszechobecne poczucie zagrożenia i napięcie, czy czasem ktoś nie zostanie uśmiercony. Wszystko rozgrywa się po linii najmniejszego oporu i niemal bez przeszkód prowadzi do szczęśliwego zakończenia. Sam koniec mógłby bez problemu funkcjonować jako zwieńczenie całego serialu. Wszystkie wątki zostały domknięte, dalsze plany bohaterów zostały przedstawione. Brak tutaj uczucia niedosytu, a nierówny poziom obecnego epizodu nie sprawia, że chcemy więcej.
Finał sezonu 6A przynosi lekkie rozczarowanie. Po rewelacyjnych kilku poprzednich odcinkach wygórowane oczekiwania przerosły twórców. W sprawny sposób doprowadzili historię do końca, a epizod równie dobrze mógłby być zakończeniem całego serialu. Odcinek charakteryzował się również szybkim tempem akcji, przez co wiele elementów zostało potraktowanych po macoszemu. Twórcy chcieli zmieścić się w czasie ekranowym ze wszystkim, co zostało zaplanowane. Pojawiają się również naszpikowane emocjami sceny, lecz jest ich mało i są bardzo krótkie. Nie udało się także uchronić przed pewnymi niedociągnięciami i nielogicznościami, które skutecznie psują odbiór całości. Riders on the Storm to nadal dobra rozrywka, ale nie na takim poziomie do jakiego przyzwyczaili nas twórcy. Miejmy nadzieję, że ostatnie dziesięć epizodów, które zadebiutuje latem, będzie prezentowało równy, wysoki poziom.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Maciej LehmannDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat