Teoria wielkiego podrywu: sezon 10, odcinek 13 – recenzja
Drugi tegoroczny odcinek Teorii wielkiego podrywu ma parę dobrych momentów, lecz łączą się one z jedną średnio przemyślaną linią fabularną.
Drugi tegoroczny odcinek Teorii wielkiego podrywu ma parę dobrych momentów, lecz łączą się one z jedną średnio przemyślaną linią fabularną.
The Romance Recalibration nie stara się być w żaden sposób odkrywcze, dzieląc bohaterów na tradycyjne już grupy Leonard / Sheldon plus dziewczyny oraz Wolowitzowie i Raj (wcale tego stanu rzeczy nie ratuje jedna scena Bernadette z dziewczynami). Najsilniejszym powiewem świeżości w tym odcinku był więc brak Stuarta, na czym zyskał Rajesh, ponieważ dzięki temu scenarzyści nie traktowali tej postaci jako służącego, ale pełnoprawnego przyjaciela. Pojawiające się gdzieniegdzie nawiązania do popkultury oraz nauki również można zaliczyć do pozytywów.
Howard, wraz ze swoim najlepszym przyjacielem, rozwiązywał problem skrzypiącej podłogi w pokoiku dziecięcym. I tutaj pod względem scenariusza oraz aktorstwa wyszło poprawnie. Żaden moment nie wywołał u mnie uczucia zażenowania, co się w przypadku tej produkcji zdarza. Można by nawet za Rajeshem przyznać, iż Howard wystrzeliwujący się z procy to całkiem zabawny pomysł. Sprawa z podłogą jako drugorzędny wątek sprawdziła się dobrze, zostawiając widzów z zagadką: „Po co było to przypomnienie z początku odcinka?”.
Gorzej, że historia będąca niejako na świeczniku w The Romance Recalibration wypadła dość nierówno. Owszem, parę rzeczy się w niej sprawdziło, jak choćby Sheldon interesujący się życiem innych oraz spisujący umowę dla małżeństwa Hofstadterów (a szczególnie jego reakcja na możliwość spisania tejże umowy przypomniała stare, dobre czasy). Tylko szkoda, że przy tworzeniu tej historii scenarzyści nie pomyśleli o jakiejś konsekwencji. Nagle Penny wydaje się, że Leonard przestał się starać, a prawda jest taka (co dobrze naukowiec wypunktował podczas kłótni i zdecydowała się zignorować jego żona), iż to chłopak od zawsze wkładał o wiele więcej wysiłku w tworzenie tego związku. Nie spodobał mi się również sposób, w jaki Johnny Galecki odgrywał niepewnego Hofstadtera. Leonard chodził cały czas zły (no dobra, oniryczny fragment z początku trzymał standardowy poziom), a sceny między nim a Penny zabijały komiczność wpisaną w gatunek sitcomu. Jak tu się cieszyć ze scen między Sheldonem a Amy (które stanowiły jeden z mocniejszych elementów tego epizodu), gdy pozostała dwójka aktorów partnerująca im, wyglądała, jakby musiała grać za karę? Sam pomysł z umową małżeńską Leonarda i Penny, pomimo sprawiania wrażenia absurdalnego, ma potencjał na rozruszanie serialu (tylko ile razy ja już tę nadzieję w swoich recenzjach naiwnie wyrażałem?), o ile twórcy o nim nie zapomną.
The Big Bang Theory nie zachwyca poziomem, ale prezentuje jakość, którą można opisać jako dająca się oglądać. Wszystko jest zasługą gagów, może nierozbawiających do łez, ale wywołujących uśmiech na twarzy. Biorąc pod uwagę, w jakim stanie znajduje się obecnie ta produkcja, to uśmieszek wyrażający serdeczność aniżeli politowanie u widza jest nie lada wyczynem.
Źródło: zdjęcie główne: CBS
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat