Teoria wielkiego podrywu: sezon 11, odcinek 5 – recenzja
O Teorii wielkiego podrywu nie da się już nawet powiedzieć, że to kumpelska komedia, a jedynie taka o związkach. Po seansie piątej odsłony zadaję sobie tylko jedno pytanie: „Dlaczego ci ludzie się ze sobą przyjaźnią?”.
O Teorii wielkiego podrywu nie da się już nawet powiedzieć, że to kumpelska komedia, a jedynie taka o związkach. Po seansie piątej odsłony zadaję sobie tylko jedno pytanie: „Dlaczego ci ludzie się ze sobą przyjaźnią?”.
Niby The Collaboration Contamination zaczyna się miłą scenką, gdy wszyscy spotykają się wieczorem przy jedzeniu w mieszkaniu Hofstadterów. Zazwyczaj w takim gronie jest dużo żartów i podśmiechiwania, lecz o chamstwie nie ma mowy. Przynajmniej w standardowym pojmowaniu przyjaźni, bo jak niby traktować zachowanie wobec siebie par Howard-Sheldon i Bernadette-Raj, jeżeli nie jak chamstwo właśnie? Dodać do grona negatywów należy Penny, która kiedyś szanowała zainteresowania swojego obecnego męża, ale zgodnie z ostatnimi trendami przedstawia się ją jako zagorzałą przeciwniczkę zamiłowań Leonarda. Słabo.
Twórcy, a może ludzie odpowiedzialni za kolejność pokazywania odcinków, mocno zawalili tym razem decyzją o wyemitowaniu recenzowanego epizodu zaraz po The Explosion Implosion. Przecież jeszcze tydzień temu Howard i Sheldon mieli razem przełom i naprawdę się do siebie zbliżyli jako przyjaciele, więc uważam zachowanie dr. Coopera za nie do zaakceptowania obecnie. Oni zawsze byli dla siebie zgryźliwi, ale nie przypominam sobie, by do tego stopnia. Jawne obgadywanie Howarda za pomocą alfabetu Morse'a to kolejna cegiełka dodana do ich wzajemnej niechęci. Tak nie powinno być, szczególnie po zeszłotygodniowych wydarzeniach.
Za to relacja Howarda i Amy wyszła przyzwoicie. Nie było co prawda śmiesznie, a powtarzany żart ze sztuczkami bardziej męczył niż bawił, ale ta dwójka dodała do tego epizodu trochę życia. Ich interakcje były pełne energii, a brakuje tego trochę w serialu. Kontrastowało to mocno, gdy te postacie miały styczność z resztą, znowu było bardziej nużąco niż fajnie. Rozumiem na przykład, że w związkach dochodzi do kłótni i czasem jest to potrzebne w scenariuszu, ale sprzeczka Sheldona i Amy wcale nie była zabawna i zabrakło mi tej energii, którą narzeczona dr. Coopera miała w scenach z Howardem.
Kolejnym doskonałym przykładem rozpadu grupy przyjaciół jest Bernadette. Z niej naprawdę zrobiła się jędza na przestrzeni lat. Nie tylko jest coraz bardziej niemiła w relacji z Rajem (choć tutaj trudno jej się dziwić, ten bohater naprawdę irytuje i jest piątym kołem u wozu tej produkcji), ale również zachowanie wobec Sheldona nie było w porządku. Wykorzystywanie go w ten sposób to słaby pomysł, a pokazywanie, że on lubi sprzątać wcale tego nie ratuje.
Penny i Leonard to nadal znudzone życiem małżeństwo. Wątek z książką dla dzieci i wykorzystywanie jej do dotarcia do Sheldona jest średni. Pierwsza taka zagrywka jeszcze w miarę działała, ale kolejne były coraz gorsze i bardziej bezczelne. O wiele lepiej wychodził żart, gdy dr Cooper „grał” dziecko Hofstadterów bez niepotrzebnego dodatku. Ogólnie rzecz ujmując, to postać Jim Parsons nie miała łatwego życia w tym odcinku, a ta cała paczka „przyjaciół” powinna się rozpaść, bo bardziej działają sobie na nerwy, niż doceniają swoją obecność.
Reasumując, w The Big Bang Theory wszystko po staremu. Nic nie funkcjonuje tak, jak powinno, a produkcja już nawet nie jest cieniem samej siebie z przeszłości. Na dzisiaj to nie jest komedia warta uwagi, ale nawet jako 20-minutowa obyczajówka nie spisuje się choćby średnio.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat