

Najnowszy sezon The Big Bang Theory jest nierówny, inaczej jednak niż niesławna seria 8. zdecydowanie częściej zwyżkuje, niż sięga dna. Wciąż brakuje błysku, samo obcowanie z ulubionymi bohaterami wynagradza jednak średni poziom fabuł i humoru.
Przykładem jest odcinek The Spock Resonance, w którym ekipa serialu oddaje hołd zmarłemu Leonardowi Nimoyowi, czyli Spockowi ze Star Trek. Jako gościa udało się zaprosić syna aktora, Adama, który gra tu samego siebie kręcącego dokument o wpływie swojego ojca na fanów. Ponieważ zaś w całość zamieszany jest Will Wheaton, przed laty również gwiazda Star Trek, obaj ostatecznie lądują u Sheldona, dla którego grana przez Nimoya postać była i jest wzorem. Widzowie mają okazję nie tylko dowiedzieć się co nieco o dzieciństwie Sheldona, ale też o Spocku i tym, co reprezentowała ta postać, co uznać należy za bardzo trafiony gest The Big Bang Theory względem aktora.
Jest odrobinkę wzruszająco, częściej zabawnie, Wheaton wprowadza w całość specyficzny luz, a Leonard i Penny wreszcie przestają martwić się swoim związkiem, co momentalnie czyni ich mniej irytującymi. Ciekawiej wypadają jednak Howard i Bernadette, po raz kolejny udowadniając, że to oni są najciekawszą parą w serialu. Wielka w tym zasługa faktu, że scenarzyści choć raz nie zrobili z Bernie apodyktycznej zołzy, która tylko manipuluje Howardem. Tym razem widzieliśmy starcie małżonków z fortelami z obu stron, w co wmieszali się zresztą Raj (ależ zaskoczenie) i ojciec Bernadette.
Jasne, fanom serialu The Big Bang Theory może brakować scen w sklepie z komiksami, takich skupionych na komiksach, a nie choćby randkowaniu Stewarta – mnie brakuje! – trzeba jednak cieszyć się z tego, że ulubiona produkcja komediowa wielu z nas coraz częściej śmieszy, co jeszcze jakiś czas temu wydawało się złudnym marzeniem. Jest dobrze, coraz lepiej.
Poznaj recenzenta
Marcin Zwierzchowski
