The Brutalist - recenzja filmu [American Film Festival 2024]
Data premiery w Polsce: 31 stycznia 2025The Brutalist to kwintesencja czegoś, co nazwiemy "monumentalnym dziełem". To także jedyny w swoim rodzaju portret XX wieku i pierwszorzędna dekonstrukcja mitu Amerykańskiego Snu z kapitalnymi rolami Adriena Brody'ego i Felicity Jones.
The Brutalist to kwintesencja czegoś, co nazwiemy "monumentalnym dziełem". To także jedyny w swoim rodzaju portret XX wieku i pierwszorzędna dekonstrukcja mitu Amerykańskiego Snu z kapitalnymi rolami Adriena Brody'ego i Felicity Jones.
The Brutalist to dzieło monumentalne w absolutnie każdym znaczeniu tych słów i film, który da całą serię dowodów na to, jaka potęga drzemie w kinowym doświadczeniu. Wyreżyserowana przez Brady'ego Corbeta ekranowa opowieść wygląda nawet nie jak pocztówka, a opasła księga z zapomnianego świata, w którym prym wiodły narracyjny rozmach i nieustannie poszerzana aż do granic wytrzymałości widza skala – porównania z nią nie wytrzyma żaden inny współczesny kolos, choćby miał być nim sam Oppenheimer. Rozmiar potrafi mieć znaczenie; produkcja trwa przecież bite 3,5 godziny, otwiera ją "uwertura", kończy "epilog", a w połowie przewidziano 15-minutową przerwę. Corbet, tylko teoretycznie opierający się na słynnej powieści The Fountainhead autorstwa Ayn Rand, bierze na warsztat życie fikcyjnego, węgierskiego architekta, Lászla Tótha (Adrien Brody), ocalałego z Holokaustu, który tuż po II wojnie światowej przybywa do USA. Jego historia wciąga od pierwszych minut, w trakcie których dzięki obłąkanej pracy kamery ujrzymy odwróconą Statuę Wolności. Przetrącony symbol ma ogromne znaczenie; The Brutalist to w końcu jedna z najlepszych i zarazem najbardziej przerażających dekonstrukcji Amerykańskiego Snu w historii kina. Co więcej, całe to obalanie najważniejszego mitu Stanów Zjednoczonych idzie tu ramię w ramię z pochwałą wolności jednostki, wiwisekcją fizycznego i mentalnego bólu, rozprawą z pogonią za marzeniami i architektonicznymi cudami, które najpierw rozrywają przestrzeń, by później pokonać czas. "Exegi monumentum", chciałoby się powtórzyć za Horacym. Rzecz w tym, że za tym "trwalszym niż ze spiżu" pomnikiem kryje się brutalna prawda o życiu, która w finale uderzy z potworną mocą.
Jest coś niezwykle przewrotnego w fakcie, że za ten monumentalny portret XX wieku odpowiada nie jeden z nestorów X Muzy, a 36-letni Corbet, który wcześniej pracował m.in. nad filmem Vox Lux (2018) czy zeszłorocznym serialem W tłumie. Jego najnowsza produkcja jest po mistrzowsku zbudowana w aspekcie formalnym, w dodatku fenomenalnie ożeniła na ekranie kilka kinowych tradycji z tym, co weźmiemy za ryzykowny eksperyment. Gdy przyjmiemy odpowiednią perspektywę, relatywnie szybko zdamy sobie sprawę, że reżyser tworzy własne dzieło w podobny sposób, jak robi to sam Tóth, hołdując architekturze brutalistycznej – tej, w której kluczową rolę odgrywał użyty materiał, i która przy całej swojej pretensjonalności potrafiła zapierać dech w piersiach rozmachem. Stworzony przez Corbeta świat jest więc ufundowany na intensywności, surowości i prostocie. Porażających od samego początku, skoro emigrujący do USA László musiał pozostawić w Europie żonę Erzsébet (Felicity Jones) i jej siostrzenicę Zsófię (Raffey Cassidy). Protagonista zostaje wrzucony w wir całkowicie dla niego niezrozumiałych wydarzeń. Najpierw pomocną dłoń w jego kierunku wydaje się wyciągać kuzyn Atilla (Alessandro Nivola), który zatrudnia członka rodziny w swoim sklepie meblarskim. Rzeczywistość już na tym etapie jawi się jak spreparowana: Atilla zmienił przecież nazwisko, pod wpływem żony poświęcił judaizm na rzecz chrześcijaństwa, a w nazwie jego firmy zawarto odwołanie do nieistniejących synów. Niewinne kłamstewka? A może brutalna cena, jaką należy zapłacić za pozorną wolność?
Amerykański Sen głównego bohatera zostaje przerwany wówczas, gdy w ramach jednego ze zleceń dla kuzyna odmienia on oblicze biblioteki milionera Harrisona Lee Van Burena (Guy Pearce). Choć nowy projekt ma być niespodzianką od syna Harry'ego (Joe Alwyn), bogacz wpada w prawdziwy szał, nie mogąc pogodzić się z wprowadzonymi już zmianami. Nie dość, że nie ma zapłaty, to jeszcze Atilla wyrzuca Lászla ze swojej firmy – czarę goryczy przelewają wyssane z palca zarzuty ze strony żony kuzyna. Protagonista co prawda ima się kolejnych prac, ale walny wpływ na jego kondycję ma powoli wyniszczające go uzależnienie od opium. W tym momencie sprawy przybierają jednak nieoczekiwany obrót: Harrison odnajduje przerzucającego obecnie węgiel architekta, by pokazać mu fotografie z branżowego magazynu, który nagrodził jego nowy wystrój biblioteki. Jakby tego było mało, senior Van Buren pozuje już na znawcę architektury, potencjalnego mecenasa zafascynowanego dokonaniami i wspomnieniami Lászla. W ramach propozycji nie do odrzucenia zleca mu stworzenie 4-częściowego budynku mającego upamiętnić zmarłą matkę. Przedziwny to twór; rozumiane na starożytną modłę gimnazjum, biblioteka i świątynia jednocześnie. Główny bohater najprawdopodobniej wygrał los na loterii szalonego milionera, tym bardziej że doświadczający "wizji" Harrison pomaga również sprowadzić do USA rodzinę Węgra. Nie liczcie jednak na żadne szczęśliwe zakończenie. Idylla Amerykańskiego Snu jest jedynie iluzją, którą można nakarmić maluczkich. Początkowo przybiera kształt ekscentryzmu, jakiejś nieszkodliwej fanaberii. Finalnie ujawnia jednak swoje straszliwe oblicze: nawet w Stanach Zjednoczonych granica między wolnością a zniewoleniem może ulec zatarciu.
Takich filmów w dzisiejszym Hollywood już się nie robi. Corbet raz po raz daje do zrozumienia, że swoją produkcję nie tyle reżyseruje, co ją "rzeźbi", systematycznie sięgając po nowe tworzywa i szukając przeróżnych sposobów na potwierdzenie artystycznego kunsztu. Najistotniejszymi budulcami stają się dla niego kody XX wieku, prądy, które decydowały o wizerunku poprzedniego stulecia: od totalitaryzmów po modernizm i kapitalizm. Zetknięcie z każdym z nich doprowadza do konieczności przeformułowania definicji kultury i tradycji, które z natury rzeczy powinny ubogacać Stany Zjednoczone, współczesną ziemię obiecaną, nasz nowy, wspaniały świat. Twórca ma jednak dla widzów kilka gorzkich wniosków na temat współistnienia z psychoanalitycznie postrzeganym Innym. Stworzony rękami imigrantów "kraj wolnych, ojczyzna dzielnych ludzi" trawi i wypluwa to, co obce. Łamie moralne kręgosłupy i obraca w perzynę marzenia o uczestniczeniu w budowie lepszej rzeczywistości. Filmowe USA wyglądają jak starannie przygotowana przez klasę próżniaczą symulacja, w której nominalnie wszelkie możliwe podziały na tle społecznym, rasowym i religijnym powinny już zaniknąć. A jednak trwają w samym sercu państwa, które gdzieś na najgłębszym poziomie chce wyznawać tylko jednego, kapitalistycznego boga. Wyśmienita sztuczka Corbeta polega na tym, że w gąszczu większych niż życie tematów porusza się on brawurowo, nie dając odbiorcy nawet chwili wytchnienia. 3,5-godzinną epopeję filmową o XX wieku ogląda się więc z wypiekami na twarzy, w każdym kadrze, wątku i sekwencji szukając kolejnych zderzeń piękna i brzydoty. Są tu – zwłaszcza w pierwszej części opowieści – sceny, które samoistnie zapisują się pod powiekami, rodzą w naszych głowach dyskomfort i niepokój. Tak intensywnych doświadczeń w obecnym kinie jest jak na lekarstwo.
The Brutalist jest produkcją arcysugestywną, w czym walnie pomaga kapitalne wykorzystywanie obrazu jako środka przekazu. Operator Lol Crawley tworzy tu ujęcia, które powinny zapisać się złotymi zgłoskami w historii kina. Już sekwencja otwierająca, najprawdopodobniej świadomie przywołująca na myśl słynną scenę z oscarowego Syna Szawła, to prawdziwy popis: kamera wydaje się zawieszona na plecach protagonisty, zabiera nas w nieznanym kierunku, którym równie dobrze mogłaby stać się nie Statua Wolności, a plac obozu koncentracyjnego. Dalej jest tylko lepiej – pracujący na 70-milimetrowej taśmie autor zdjęć wydobywa piękno kolejnych lokacji i nie ma żadnego znaczenia, czy jest nim urzekający pejzaż włoskich Alp, monumentalnie prezentujące się wnętrza czy też gigantyczne, wciąż powstające konstrukcje, które umiejscowione na tle naturalnych krajobrazów jawią się jak freski. Zachwyca również muzyka Daniela Blumberga; moim faworytem pozostaje główny, powalający na kolana swoją podniosłością motyw. Koncerty daje w dodatku sama obsada. Brody gra bezsprzecznie najlepszą rolę w karierze od czasu sportretowania Władysława Szpilmana w Pianiście – z wielu powodów dostrzeganie paraleli pomiędzy obiema tymi kreacjami wydaje się zasadne, choć tym razem zdobywca Oscara ma do zaoferowania zupełnie inny rodzaj determinacji w walce o przetrwanie. Fenomenalnie radzą sobie także Felicity Jones jako Erzsébet i Guy Pearce w roli Van Burena. Pierwsza z nich potrafi jednocześnie nadać swojej postaci kruchość i zaklętą w odmawiającym posłuszeństwa ciele potęgę, drugi natomiast w pełni zdołał uchwycić targające umysłem Harrisona burze, prowadzące od dystyngowanego emploi milionera z ludzką twarzą po mniej lub bardziej kontrolowane wybuchy gniewu. Jest jeszcze ten przeszywający duszę epilog, który w wielu widzach zrodzi poczucie, że właśnie dostali w głowę obuchem. "Cel jest ważniejszy niż przebyta podróż" – słyszymy z ekranu i odkrywamy poruszającą prawdę o projekcie budowli, którą Lászlo Tóth tworzył dla Van Burena. Oczywiście, że ten świat koniec końców rozlicza nas z osiągniętych celów. Paradoksalnie to właśnie The Brutalist pokazuje jednak, że droga do nich może być fascynująca sama w sobie.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat