Twin Peaks: odcinek 10 – recenzja
Najnowszy odcinek to kilka bardzo gwałtownych scen i spora dawka humoru, który na szczęście nie jest już tak żenujący. Do perfekcji jednak wciąż trochę brakuje.
Najnowszy odcinek to kilka bardzo gwałtownych scen i spora dawka humoru, który na szczęście nie jest już tak żenujący. Do perfekcji jednak wciąż trochę brakuje.
Dziesiąty epizod nowej odsłony Twin Peaks dość mocno wchodzi w formę lekkiej opery mydlanej. Losy poszczególnych bohaterów przedstawione są w konwencji komediowo-obyczajowej, z niewielką dozą dramatu. Na dalszy plan schodzi zarówno zły Dale, jak i wszystkie śledztwa. Tym razem królują Horne’owie, Dougie Jones i bracia Mitchum, których do tej pory nie mieliśmy okazji za często oglądać.
W bieżącym odcinku potwierdziły się przypuszczenia widzów co do prawdziwej tożsamości Richarda Horne’a. Jeśli Ben Horne jest dla niego dziadkiem, to nie ma innej możliwości. Matką tego niegrzecznego chłopca jest, wciąż nieobecna, Audrey. Wszystko wskazuje na to, że zgodnie z domniemaniami fanów, to ona jest szarą eminencją toczących się wydarzeń. Pozostając jak na razie w cieniu, wywiera wpływ na losy bohaterów. Ciekawe kiedy nastąpi jej długo oczekiwany debiut. W końcu wchodzimy na ostatnią prostą do finału…
Dziesiąty epizod, dzięki swojej dość ułożonej formie, mocno kontrastuje z dotychczasową konwencją. Narracja ma znamiona tradycyjnej telewizji, wydarzenia są w miarę czytelne, a zachowania bohaterów logiczne i łatwe do przewidzenia. To miła odmiana, dla tych, dla których odloty David Lynch zaczynały być męczące. Takie odcinki jak ten ładnie segregują i systematyzują fabułę, dzięki czemu dotychczasowe wydarzenia stają się bardziej klarowne. Mowa tu oczywiście tylko o niektórych wątkach. Trzeba przyznać że Lynch i Frost, w przeciągu dziesięciu odcinków zbudowali naprawdę obszerną, wielowarstwową opowieść. Omawiany epizod porusza tylko część całej fabuły.
Najnowszy odcinek uspokoi także tych, którzy mają za złe twórcom, że niektóre wątki i postacie traktowane są po macoszemu i nie goszczą zbyt często na ekranach telewizorów. Po raz kolejny potwierdzona została teza Lyncha, że nowe Twin Peaks to osiemnastogodzinny film. Jeśli w danym momencie bohater jest przez kilka godzin nieobecny, to za chwilę może dostać naprawdę obszerny kawał czasu ekranowego. Tak się dzieje na przykład z Richardem Hornem czy braćmi Mitchum, którzy w dziesiątym epizodzie odgrywają pierwszoplanową rolę. Wciąż czekamy na dalszy rozwój wątku młodego małżeństwa Burnettów. W bieżącym epizodzie dostaliśmy jedynie krotką (ale bardzo gwałtowną) scenę z ich udziałem. Z pewnością i oni będą mieli swoje ekranowe pięć minut.
Dziesiąty odcinek to spora dawka humoru. A do tej pory nie był on najmocniejszą stroną nowego Twin Peaks. Momentami zbyt nachalny, irytujący, nieśmieszny. Tym razem jest on jednak bardziej stonowany. Nie wydaje się oderwany od osi fabularnej i wprowadzony na siłę tylko po to, aby producenci mogli odhaczyć wystarczającą liczbę żartów na odcinek. Śmieszni są zarówno bracia Mitchum i niezbyt rozgarnięta Candie, jak i seksualne inicjacje Dougie Jonesa. Pojawia się nawet, tradycyjny dla Lyncha, groteskowy segment, kiedy to dziwacznie skrępowany Johnny Horne nie może pomóc swojej matce, nad którą znęca się jego siostrzeniec.
Przy analizie dziesiątego odcinka warto wspomnieć o oprawie audiowizualnej całego dzieła. Dużo zostało powiedziane na temat oszczędnej ścieżki dźwiękowej. Na uwagę zasługuje również strona wizualna. Lynch, mimo że jest już wiekowym artystą, nadal ma niesamowitą rękę do zdjęć i dużą wrażliwość estetyczną. Widać to przy pracy kamery, w grze światłem czy stosowaniu kolorystyki. Powyższe atuty rzucają się w oczy zarówno w kameralnych scenach, jak i tych bardziej widowiskowych. To z pewnością jedna z największych zalet nowego Twin Peaks. Mówiąc o wartościach audiowizualnych, trzeba też wspomnieć o bardzo emocjonalnym występie Rebeki Del Rio, znanej z podobnego „wykonu” w Mulholland Dr.. Świetny, długi utwór – prawdziwa gratka dla każdego audiofila (zwłaszcza że podczas koncertu na gitarze zagrał Moby).
W najnowszym odcinku zabrakło mroku i surrealizmu, lecz paradoksalnie okazały się one zbyteczne dla dobrego poziomu artystycznego. Dziesiąty epizod obronił się umiejętną parodią konwencji opery mydlanej oraz zaskakująco tradycyjną formą. Niby nic się nie dzieje, a jednak – pewne wątki i postacie zostały całkiem nieźle rozwinięte. Bieżąca odsłona pełna jest też niezliczonych smaczków i szczegółów, stanowiących istotną część nowego Miasteczka Twin Peaks. Aby wszystkie je wyłapać i odpowiednio zinterpretować, potrzebne będzie jednak spojrzenie chłodnym okiem na całość opowieści. Do tego jednak, jeszcze trochę nam zostało.
Źródło: zdjęcie główne: Showtime
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat