Twin Peaks: odcinek 16 – recenzja
Cóż to był za nostalgiczny odcinek! Bomby emocjonalne, które wybuchły w szesnastej odsłonie, wyzwoliły pokłady wzruszeń u wszystkich, dla których Twin Peaks jest czymś więcej niż produkcją telewizyjną.
Cóż to był za nostalgiczny odcinek! Bomby emocjonalne, które wybuchły w szesnastej odsłonie, wyzwoliły pokłady wzruszeń u wszystkich, dla których Twin Peaks jest czymś więcej niż produkcją telewizyjną.
Przez kolejne tygodnie, kiedy to towarzyszyliśmy Dougiemu Jonesowi podczas jego niezdarnych perypetii, próbowaliśmy przyzwyczaić się do nowego pomysłu David Lynch na opowieść mającą specjalne miejsce w milionach serc. Nie było to łatwe zadanie. Wielu z nas ma bardzo emocjonalny stosunek do serialu Twin Peaks i jego bohaterów, przez co trudno jest zaakceptować niektóre rozwiązania fabularne zastosowane w nowej odsłonie serialu. Jednym z takich motywów było uczynienie z agenta Coopera kogoś w stylu Jasia Fasoli. Nowa wersja głównego bohatera tak długo nam towarzyszyła, że część z widzów już się do niej przyzwyczaiła i zaakceptowała fakt, że Dougie będzie obecny na pierwszym planie do samego końca trzeciego sezonu.
Gdy w najnowszym odcinku prawdziwy Dale Cooper wreszcie się budzi, trudno powstrzymać wzruszenie. Aktor Kyle MacLachlan to prawdziwy fachowiec. W trzecim sezonie Twin Peaks wciela się już w czwartą postać. Widzieliśmy go przez chwilę w roli prawdziwego Dougie’go Jonesa, a także złego Dale’a, opóźnionego Douga i teraz starego dobrego Coopera. Aktorowi wystarczyło kilka ekranowych chwil, aby zauroczyć wszystkich widzów, a u fanów wywołać szczere wzruszenie. Dla takiej chwili warto było przedzierać się wraz z Dougiem przez przydługie, siermiężne sceny, gdzie praktycznie nic się nie działo. Każda kwestiach w ustach Dale’a Coopera sprawia wrażenie świeżej w odniesieniu do wszystkiego co widzieliśmy w trzecim sezonie, a zarazem swojskiej, nawiązując do dwóch pierwszych serii Twin Peaks. Charyzma aktorska Maclachlana robi swoje. Po raz kolejny dostajemy niezbity dowód na to, że artysta ten tworzy z Davidem Lynchem duet idealny.
Przebudzenie Dale’a to jeden z najlepszych motywów w całej trzeciej serii, ale to taniec Audrey okazał się najbardziej klimatyczny. Gdy konferansjer w Roadhouse zapowiadał występ wokalisty zespołu Pearl Jam, Eddiego Veddera, nikt nie przypuszczał, że za chwilę czeka nas kolejna wielka niespodzianka. Po koncercie muzyka rockowego, konferansjer ponownie zajmuje miejsce przy mikrofonie i padają znamienne słowa, zapraszające zaskoczoną panią Horne do zaprezentowania swojego znaku firmowego. Niewiele brakowało aby scena tańca Audrey zyskała miano karykaturalnej, przerysowanej i groteskowej. Audrey przecież to już nie ta sama seksowna młoda dama, która poruszała się zmysłowo do dźwięków wydobywających się z szafy grającej w Double R. Poza tym surrealizm tego zdarzenie niebezpiecznie balansował na granicy kiczu. W momencie gdy konferansjer zapowiadał taniec Audrey, a publika w klubie zaczęła się nagle rozstępować, w myślach widzów znów padły oskarżenia o perfidny trolling ze strony reżysera.
Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane już przy pierwszych dźwiękach szlagieru Angelo Badalamenti pt. „Audrey Dance”. Sherilyn Fenn, mimo że w niczym nie przypomina siebie sprzed 25 lat, nadała tej scenie pewną hipnotyczną atmosferę. Bardzo istotne okazały się też wydarzenia, które miały miejsce po solowym występie bohaterki. Tak jak wielu fanów przypuszczało, Roadhouse, będący miejscem intrygujących koncertów i wielu agresywnych konfrontacji, nie znajduje się w naszej rzeczywistości. Takie rozwiązanie generuje wiele znaków zapytania. Co z postaciami które przewijały się przez ten klub? Czy James, Richard Horne i Chad funkcjonują w dwóch równoległych światach? To jedno z wielu pytań, które są nadal bez odpowiedzi. Rola tego miejsca oraz Audrey i Charliego zostanie z pewnością wyjaśniona w dwóch ostatnich epizodach.
Bieżący odcinek był pełen różnorakich motywów. Nostalgia stanowiła ważną jego częścią, jednak nie dominowała we wszystkich aspektach. David Lynch po raz kolejny zaskakuje. To, co na wcześniejszym etapie serialu wydawało się chaosem i bałaganem artystycznym, teraz zostaje pięknie porządkowane. Wątki się zamykają i to w satysfakcjonujący sposób. Prawdopodobnie nie zobaczymy już w serialu Diane, Richarda Horne, Janey-E, braci Mitchum, Hutcha i Chantal. Szczególne wrażenie robi finał z udziałem ostatniej dwójki. Rację mieli ci, którym historia pary morderców na zlecenie przypominała dokonania Quentin Tarantino. David Lynch ewidentnie chciał dać pstryczka w nos reżyserowi Pulp Fiction, pokazując w krzywym zwierciadle charakterystyczne dla jego twórczości motywy.
Dyskusyjne jest natomiast pożegnanie z Diane. Motyw muzyczny z premierowego odcinka, w którym poznajemy złego Dale’a zostaje powtórzony teraz z udziałem złej Diane. Albert i Tammy traktują ją bezlitośnie, dzięki czemu mamy przyjemność zobaczyć jeszcze jedną surrealistyczną scenę z wnętrza Czarnej Chaty. Czy to było godne pożegnanie tak mocnej i ważnej postaci jak Diane? Można w tym miejscu mieć wątpliwości. Trochę zabrakło subtelności i głębi psychologicznej, pozwalającej poprowadzić ten wątek w bardziej złożony sposób. Przyszedł, zgwałcił, zasiał ziarno zła, teraz ona musi zabić jego wrogów. Trochę to zbyt łopatologiczne. Podobne odczucia towarzyszą zakończeniu historii złego Coopera i jego syna Richarda. Mimo że było dość widowiskowo, to fabuła aż prosiła się o rozwinięcie ich relacji. Finalnie nie dostajemy nawet krótkiego dialogu pokazującego ich wzajemny stosunek do siebie.
Wszystkie drogi prowadzą do Twin Peaks. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że finałowa rozgrywa odbędzie się w tym miejscu. Zły Dale, dobry Cooper, Sarah Palmer, szeryf Truman, Bobby, James i jego kolega z zieloną rękawiczką z pewnością się tam spotkają. Nie wiadomo jeszcze, jaką rolę w tym wszystkim odegra Audrey, możemy przypuszczać, że będzie kluczowa. Mimo że wątki poszczególnych postaci, na przestrzeni sezonu, sprawiały wrażenie fragmentarycznych, rwanych i niewłaściwie rozwiniętych, to widać że od początku miały one za zadanie dopełnianie głównej osi fabularnej.
Omawiany odcinek to prawdziwa petarda, dzięki której widzowie wreszcie dostają to, czego oczekiwali. Nie zmienia to jednak faktu, że serial pod względem produkcyjnym, realizacyjnym i fabularnym miał bardzo duże problemy. Nakręcenie osiemnastoodcinkowej epickiej opowieści, w oparciu o kultowy format, jest sporym wyzwaniem. Davidowi Lynchowi pewne wątki i motywy wymknęły się spod kontroli, lecz dzięki takim epizodom jak omawiany, możemy mieć pewność, że reżyser konsekwentnie zmierza do wyznaczonego celu, który nie będzie raczej pustą wydmuszką, a ładunkiem emocjonalnym nacechowanym konkretnym przesłaniem. Jakim? Przypuszczenia z tym związane krążą w internecie już od dawna. Czy pokryją się one z rzeczywistością, dowiemy się już za tydzień.
Źródło: zdjęcie główne: Showtime
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat