Twin Peaks: odcinek 8 – recenzja
Czy wszyscy doszli już do siebie po ósmym odcinku nowego Twin Peaks? Jeśli tak, przyjrzyjmy się dokładniej temu niezwykłemu epizodowi.
Czy wszyscy doszli już do siebie po ósmym odcinku nowego Twin Peaks? Jeśli tak, przyjrzyjmy się dokładniej temu niezwykłemu epizodowi.
Najnowsza odsłona Twin Peaks pod względem formalnym to jedna z najbardziej unikatowych rzeczy wyemitowanych przez współczesną, komercyjną telewizję ostatnimi czasy. Poza tym jest to mocny argument w toczącej się dyskusji na temat tego, czy nowy serial David Lynch to bezpośrednia kontynuacja Miasteczka Twin Peaks czy zupełnie nowy projekt reżysera, w którym znajdują się motywy, wątki i postacie z klasycznej produkcji.
Jakiś czas temu w sieci pojawił się zabawny mem, w którym Gordon Cole (a w rzeczywistości David Lynch) skarży się Cooperowi, że Hollywood wciąż odrzuca jego kolejne pomysły artystyczne ze względu na zbyt dużą awangardę twórczą. W związku z tym Gordon (Lynch) wpada na pomysł nakręcenia długiego serialu pod marką kultowego formatu, w którym zaprezentuje wszystkie swoje pomysły, niezaakceptowane wcześniej przez hollywoodzkich tuzów.
Jak wiemy, memy pełnią głównie funkcje satyryczne, jednak bardzo często zawierają celne obserwacje. W tym przypadku może coś być na rzeczy, zwłaszcza że niektóre wątki i ich realizacja tak mocno się od siebie różnią, że spokojnie mogłyby stanowić oś fabularną kilku kompletnie różnych filmów (przykładowo Dougie Jones i tajemnicze naczynie z początku sezonu). Ósmy odcinek pod względem formy to kolejny twór nadający się na osobną opowieść. Jeśli chodzi o treść natomiast jest on ściśle powiązany z mitologią Twin Peaks, ale o tym za chwilę.
Zacznijmy od jednego z najmocniejszych akcentów epizodu, czyli od koncertu w Bang Bang. Na scenie Roadhouse pojawił się kultowy amerykański zespół Nine inch Nails, z mrocznym utworem, który mogliśmy usłyszeć praktycznie w całości. Gdyby ktoś nie wiedział, Nine inch Nails to jedna osoba - multiinstrumentalista, kompozytor i wokalista Trent Reznor. Artysta ten jest autorem muzyki do filmów The Social Network (za którą dostał nagrodę Oskara) i The Girl with the Dragon Tattoo. Zespół Nine inch Nails powstał w latach osiemdziesiątych i ma na swoim koncie płyty zarówno z delikatną elektroniką, jak i drapieżnym rockiem industrialnym. Muzykę zespołu można usłyszeć między innymi w takich obrazach jak Se7en, Natural Born Killers czy w Lost Highway Davida Lyncha. Soundtrack do tego ostatniego filmu wydała wytwórnia Reznora Nothing. Od tego czasu reżyser i muzyk pozostają w bliskiej przyjaźni, dzięki czemu możemy delektować się świetnym wykonaniem utworu pod tytułem She’s gone away.
Występ Nine inch Nails na scenie Roadhouse idealnie wpasowuje się w estetykę odcinka. Wykonywany utwór nawiązuje do fabuły Miasteczka Twin Peaks, a muzycznie prezentuje mroczne, industrialne dźwięki tworzące klimat doskonale korespondujący z kolejnymi wydarzeniami. Lynch daje nam się wczuć w nastrój.
Zanim jednak przejdziemy do, jak niektórzy twierdzą genezy Boba i Laury Palmer, warto zwrócić uwagę na wydarzenia z początku odcinka, kiedy to zły Cooper daje się podejść swojemu pomocnikowi i pada, wydawać by się mogło, martwy. Następnie Ray Monroe kontaktuje się telefonicznie z agentem Jeffriesem, który wciąż w serialu pełni rolę szarej eminencji. Sama scena postrzału złego Dale’a i to, co się dzieje później, to już estetyka koszmaru, którą fani Davida Lyncha znają aż za dobrze. Przerażające duchy z Czarnej Chaty to nowa jakość w Twin Peaks, jednak w twórczości reżysera pojawiały się już podobne motywy wielokrotnie.
Dźwiękowe trzęsienie ziemi, które zafundował nam koncert Nine inch Nails, jak się okazuje, było jedynie preludium do koszmaru. Prawdziwe zło nadeszło później, wraz z pierwszym testem nuklearnym, który odbył się 16 lipca 1945 roku w Nowym Meksyku. Przy dźwiękach Trenu ofiarom Hiroszimy obserwujemy reperkusje eksplozji, która według wielu jest powiązana z narodzinami Boba – demona będącego złem wcielonym. Jest w tym jakaś logika – zło będące wytworem człowieka, przerastające swojego twórcę potęgą wielokrotnie, rodzi personifikację tej niegodziwości.
O ile takie rozwiązanie jest logiczne i spodziewane (poznaliśmy w końcu genezę głównego antagonisty Twin Peaks), to dużo bardziej zaskakująca jest scena narodzin Laury Palmer. Okazuje się bowiem, że i ona ma nadnaturalne pochodzenie. Olbrzym i jego towarzyszka Seniorita Dido, reagując na objawienie się zła na Ziemi, zsyłają Laurę, osobę będącą jego całkowitym przeciwieństwem. Jest to o tyle zaskakujące, ponieważ ani w pierwszych dwóch sezonach, ani w filmie Ogniu krocz za mną, nie było żadnej wzmianki o tym, że Laura Palmer pochodzi nie z tego świata.
Z drugiej jednak strony narodziny tych personifikacji zła i dobra możemy traktować również symbolicznie. Zło, którego najczystszą formą jest broń masowej zagłady, musi mieć siłę przeciwstawną w postaci czystej miłości i niewinności. Odnosząc to do fabuły klasycznego Miasteczka Twin Peaks, możemy obserwować, jak niegodziwość pochłania oraz niszczy szlachetność i niewinność, podobnie jak bomba nuklearna, która w bezlitosny sposób obchodzi się z tysiącami ludzkich żyć.
Ten dualizm interpretacyjny to nic nowego u Lyncha. Powinniśmy traktować fabułę jego dzieł dosłownie czy symbolicznie, odnosząc ją do naszej rzeczywistości? Lynch daje nam wiele swobody w podejściu do swoich dzieł. Dzięki temu są one szanowane zarówno przez fanów fantastyki, jak i miłośników filozoficznych metafor w sztuce. Pamiętamy wszyscy przecież Głowę do wycierania. Abstrahując już od bliźniaczej estetyki, tam też mieliśmy nieczytelną opowieść, w której każdy odnajdywał coś innego. Jedyni widzieli traumę młodych rodziców po narodzinach dziecka, przedstawioną w konwencji horroru, inni przypowieść o samotności w industrialnym świecie.
Kolejne wydarzenia z ósmego odcinka to ciąg dalszy koszmaru po przybyciu pierwotnego zła na Ziemię. Oprócz Boba, pojawiają się bowiem demony z Czarnej Chaty, a wraz z nimi pewien Drwal o fizjonomii Abrahama Lincolna posiadający prawdopodobnie moc podobną do Boba. Jego postać zwiastuje przybycie koszmaru z Czarnej Chaty. Padają kolejne ofiary, a pewna młoda kobieta, której tożsamość jeszcze nie jest znana, zostaje zainfekowana przez dziwacznego potwora, mogącego być wczesną formą Boba…
Wszystko to stanowi ciekawą opowieść z pograniczna science fiction i dość pokaźny rozdział w obszernej mitologii Twin Peaks. Nie jest to jednak przystępna historia, której narracja jest liniowa i czytelna dla oglądających. Ósmy odcinek Twin Peaks to prawdziwy koszmar dla widzów przyzwyczajonych do tradycyjnych form fabularnych. Długie, surrealistyczne ujęcia, abstrakcyjne koszmarne sceny, powolne nierzeczywiste kadry z pograniczna snu i jawy. To jednak nie wszystko. Oprawa audiowizualna również nie jest tym do czego przyzwyczaiła nas współczesna telewizja. Całość momentami przypomina eksperymentalny projekt alternatywnego artysty niż serial prezentowany w największych stacjach telewizyjnych na świecie.
Część widzów jest w stanie zaakceptować taką narrację i pokochać estetykę twórczości Davida Lyncha, inni odrzucają ją już na wstępie. Ten problem to nie nowość, jeśli chodzi o filmografię tego reżysera. Trzeba jednak przyznać, że artysta przy takiej stylistyce jest dużo bardziej autentyczny, niż wtedy gdy prezentuje wygłupy Dougie Jonesa lub gdy zmusza postacie z klasycznego Twin Peaks do robienia z siebie „idiotów”, tylko po to aby zaszczepić w swojej produkcji humor i dowcip przystępny dla mas.
Nowe Twin Peaks mocno traci na jakości, gdy pojawiają się motywy bardziej charakterystyczne dla form i treści współczesnej telewizji niż dla twórczości Davida Lyncha. Dlatego też odcinki takie jak ten to naprawdę wyjątkowe doświadczenie. Zarówno koncert Nine inch Nails, jak i długa abstrakcja przy dźwiękach Trenu ofiarom Hiroszimy czy przerażające gry konwencją koszmaru sennego, to prawdziwe perełki, które dla każdego miłośnika sztuki Lyncha są smakowitą artystyczną ucztą.
A więc nowe Twin Peaks to kontynuacja starego formatu czy zupełnie nowa jakość? Po ósmym odcinku warto zadać inne pytanie. Jakie to ma w ogóle znaczenie? Czy naprawdę chcemy zamknąć Davida Lyncha w skostniałych strukturach i ramach rządzących telewizją, czy powinniśmy raczej dać mu nieograniczoną swobodę twórczą? Jeśli to drugie ma skutkować takimi odcinkami jak ten, chyba warto…
Źródło: zdjęcie główne: Showtime
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1977, kończy 47 lat