Najazd z przeszłości: przeczytaj początek klasycznej powieści science fiction
W tym tygodniu do sprzedaży trafiła kolejna reedycja klasyki science fiction. Mamy dla was początek powieści Jamesa P. Hogana pt. Najazd z przeszłości.
W tym tygodniu do sprzedaży trafiła kolejna reedycja klasyki science fiction. Mamy dla was początek powieści Jamesa P. Hogana pt. Najazd z przeszłości.

CZĘŚĆ PIERWSZA
WYPRAWA STATKU MAYFLOWER II
Rozdział pierwszy
Trzeci pluton kompanii D zajął taktyczną pozycję bojową około dwustu stóp poniżej linii grzbietowej, w zagłębieniu otoczonym stykającymi się spłachetkami dzikiej szałwii i niskich zarośli. Z dwóch stron osłaniały ją występy niskiej ściany skalnej, potężny głaz zamykał trzecią, z przodu zaś chroniła półka z mniejszych, płaskich kamieni. Tarcza termiczna rozciągnięta w górze skrywała ciepło ciał żołnierzy przed wykryciem przez zawsze czujne sensory nieprzyjacielskich satelitów obserwacyjnych.
Gdy Colman, odchylając głowę, uniósł skraj siatki maskującej, ujrzał podejrzanie spokojne otoczenie. Zbocze pagórka poniżej pozycji stromo opadało. Słabe światło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec jego zarysy rozpływające się w ciemnościach wąwozu leżącego u stóp wzgórza. Noc była bezksiężycowa, niebo bezchmurne jak kryształ. Kiedy jego wzrok powoli przystosował się do panującego zmroku, Colman przeniósł spojrzenie dalej. Systematycznie badał obszar, na którym dwudziestu pięciu ludzi jego plutonu ukrywało się od trzech godzin. Jeśli wykopali doły strzeleckie i stanowiska sprzętu tak, jak im pokazał, a także należycie wykorzystali roślinność i kamienie, mieli dużą szansę na to, że nie zostaną wykryci. Aby jeszcze bardziej zmylić przeciwnika, kompania D rozłożyła pozorujące atrapy termiczne pół mili dalej, blisko grzbietu wzgórza, w miejscu, gdzie wedle wszelkich zasad pluton powinien zająć pozycję bojową. Samoprogramujące się promienniki włączały się i wyłączały losowo, pozorując przesuwanie się ludzi. Dzięki temu przez większą część nocy ściągały na siebie sporadyczny ogień nieprzyjaciela. Pluton w ogóle nie był ostrzeliwany, co dobrze świadczyło o przestrzeganiu regulaminu w jego wersji przerobionej przez sierżanta sztabowego Colmana.
— Istnieją dwa sposoby robienia czegokolwiek — mówił rekrutom. — Sposób wojskowy i sposób błędny. Innych sposobów nie ma. Jeśli więc mówię wam, abyście coś zrobili po wojskowemu, co to oznacza?
— Aby robić tak, jak pan mówi, sierżancie.
— Doskonale.
Pięćdziesiąt stóp dalej, gdzie Stanislau i Carson osłaniali ścieżkę do wąwozu submegadżulowym laserem, zabłysł na sekundę pomarańczowy punkcik. Colman się zachmurzył. Nieco odwróciwszy głowę, szepnął do Driscolla:
— Widać papierosa przy SDL. Skończyć z tym.
Driscoll zapukał palcem w płytkę kompaku i z wbitego w ziemię ostrza pobiegły przez glebę drgania nadźwiękowe niosące sygnał wywoławczy stanowiska działa laserowego.
— Tu SDL, słucham — rozległ się stłumiony głos z kompaku. Driscoll szepnął do mikrofonu przymocowanego do hełmu: — Czerwony Trzy, sprawdzenie linii. — Ten niewinny tekst zostanie automatycznie zapisany w elektronicznym dzienniku łączności bojowej. W ciemności Driscoll włączył na chwilę blokadę zapisu. — Światło u was, gówniarze. Zgasić albo ukryć. —
Zdjął palec z wyłącznika. — Melduj o sytuacji, SDL.
— Stan gotowości — odpowiedział obojętny głos. — Nic do zameldowania. — Na stanowisku ogieniek znikł w mgnieniu oka.
— Utrzymywać gotowość. Koniec.
Colman odchrząknął cicho, raz jeszcze rozejrzał się po terenie, opuścił skraj siatki maskującej i się odwrócił. Obok Driscolla Maddock przyglądał się łożysku wąwozu przez wzmacniacz obrazu. W ciemności obok niego kapral Swyley wpatrywał się z napięciem w ekran wideoskopu przedpola. W przyćmionym świetle ekranu rysy jego twarzy nabrały ostrości.
Obraz, który przykuł jego uwagę, był przekazywany przez osiemnastocalowy szybujący dron zwiadowczy piechoty, jaki udało im się umieścić na wysokości tysiąca stóp nad dnem wąwozu, niemal dokładnie nad przednim skrajem pozycji nieprzyjacielskiej. Jego odczyt był uzupełniony przez dodatkowe dane z satelitów i innych źródeł sieci wywiadu elektronicznego. Na ekranie widać było bunkier dowodzenia w głębi wąwozu, ujawnione stanowiska broni nieprzyjaciela, wyznaczone przez komputerową analizę punktów początkowych śledzonych radarowo trajektorii wystrzelonych pocisków, oraz punkty obserwacyjne i ogniowe ustalone na podstawie analizy triangulacyjnej rozproszenia odbić światła laserów kontrolnych. Chłodne wody strumienia i jego dopływów wyglądały na ekranie jak czarne gałązki, skały i głazy świeciły odcieniami błękitu, żywa roślinność przechodziła od rdzawego brązu na wzgórzach do głębokiej czerwieni w gęstych zaroślach u podnóży ścian wąwozu; ślady po odłamkach bomb i pocisków świeciły odcieniami od matowego oranżu do żółcieni, zależnie od tego, ile czasu upłynęło od wybuchu.
Ale kapral Swyley skupiał się na maleńkich plamkach jaśniejszej czerwieni, które mogły być, ale nie musiały, śladami niewystarczająco zamaskowanej pozycji obronnej, a także ledwie widoczne, cienkie jak włos linie, które mogły być śladami termicznymi niedawnego ruchu pojazdów.
W jaki sposób Swyley potrafił rozpoznawać obraz tak precyzyjnie, nikt dokładnie nie wiedział, a już najmniej on sam. Niezależnie od przyczyn zdolność Swyleya do wyławiania znaczących szczegółów z beznadziejnej gmatwaniny zaśmieconego tła obrazu i nieomylnego odróżniania wartościowych informacji od atrap pozorujących i pułapek była z całkowitą słusznością słynna — i niesamowita. Ponieważ jednak sam Swyley nie wiedział, jak to robi, nie był w stanie wytłumaczyć tego programistom systemów elektronicznych, którzy mieli nadzieję powielić jego osiągnięcia w programach analizy obrazów. W rezultacie wszyscy „iści” oraz „ologowie” zaczęli go maltretować nieskończenie długimi i bezproduktywnymi badaniami testowymi. Wreszcie Swyley wymyślił dla nich dość wiarygodne wytłumaczenie, które miało tylko jeden słaby punkt: napisane zgodnie z nim programy nie działały. Wtedy Swyley oświadczył, że jego tajemnicza zdolność nagle znikła.
Major Thorpe, oficer wywiadu elektronicznego w sztabie brygady, przeczytał kiedyś, że szpinak i ryby są znakomitym lekarstwem przeciw osłabieniu wzroku, więc przepisał je Swyle yowi w formie intensywnej diety. Ale Swyley nienawidził ryb i szpinaku jeszcze bardziej niż testów, którym był poddawany, i w ciągu tygodnia został dotknięty ostrym daltonizmem, co udowodnił, nie dostrzegając w ogóle niczego nawet na najprostszych wyświetlaczach treningowych.
W rezultacie Swyley został uznany za „nieprzystosowanego społecznie” i przeniesiony do kompanii D, gdzie zsyłano wszystkich nieudaczników i malkontentów. Tam jego zdolność cudownie powracała, jeśli nie było w pobliżu żadnego z oficerów, z wyjątkiem kapitana Sirocco, który dowodził kompanią D i zupełnie nie interesował się tym, w jaki sposób Swyley uzyskuje swoje wyniki, dopóki są prawidłowe. Nie obchodziło też kapitana, że Swyley był nieprzystosowany, szczególnie dlatego, że tak czy inaczej z samego założenia cała kompania D składała się wyłącznie z takich ludzi.
Oznacza to chyba, że nie ma łatwego sposobu na wydostanie się z kompanii D, a co dopiero ze służby wojskowej w ogóle, rozmyślał Colman, oczekując w ciemności, aż Swyley wyda swe orzeczenie. Wynikało z tego, że przeniesienie Colmana z Armii do Inżynierii, o które prosił, było mało prawdopodobne.
Według Colmana rozumiało się samo przez się, że nikt pozostający przy zdrowych zmysłach nie chce zostać zabity albo wysyłany do miejsca, o którym nigdy nie słyszał, przez ludzi, których nigdy nie spotkał, w celu zabijania innych ludzi, których nie znał. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie służył w wojsku. Ponieważ jednak armia była pełna ludzi, których uważał za dostatecznie normalnych i zdrowych na umyśle, można było dojść do wniosku, że wojskowe pojęcie normalności musiało być nader dziwne. Z drugiej strony przeniesienie się do czegoś takiego jak Inżynieria wyglądało na pierwszy rzut oka na sprawę całkowicie naturalną, rozsądną, konstruktywną i pożądaną. A to, jak się zdaje, gwarantowało, że Armia uzna taką prośbę za nierozsądną i dla Colmana niewłaściwą.
Z jeszcze innej strony do ważnych elementów oceny należało badanie i rekomendacja psychiatryczna, Colman zaś po kilku sesjach u przydzielonego do brygady psychiatry Pendreya podejrzewał, że ów Pendrey jest zdeklarowanym wariatem. Zastanawiał się więc, czy zwariowany psychiatra, wychodząc ze zwariowanych założeń, może w końcu dojść do wniosków zgodnych ze zdrowym rozsądkiem, podobnie jak dwie równoważne inwersje logiczne w dowodzeniu nie naruszają prawdziwości wniosku. Ale jeśli zgodnie ze standardami Armii Pendrey był normalny, analogia nie działała.
Sirocco poparł wniosek, owszem, ale Colman nie był pewien, czy to zda się na wiele, skoro Sirocco dowodził kompanią D i wszystko, co proponował, było w sposób oczywisty gdzieś po drodze służbowej rozumiane na opak. Może powinien był przekonać kapitana, by nie popierał wniosku. Z drugiej jednak strony, jeśli wszystko, co popierał Sirocco, od razu podlegało odwróceniu i jeśli Pendrey był wariatem, ale zgodnie z normami wojskowymi człowiekiem normalnym, i jeśli założenia, z których Pendrey wychodził, były równie wariackie, to mimo wszystko mogła z tego wyniknąć pomyślna decyzja dla Colmana. Ale czy rzeczywiście? Jego próby rozszyfrowania pokrętnej logiki sytuacji znowu przerwał Swyley, który wreszcie odwrócił się od ekranu i rozparł wygodnie.
— Praktycznie całe ich siły zostały zgrupowane na flankach po obu stronach wąwozu — obwieścił Swyley. — Kilka pododdziałów posuwa się w dół po przeciwległym zboczu, ale nie zajmie pozycji przez jeszcze około trzydzieści minut. — Odblask ekranu podkreślił zdumienie widoczne na jego twarzy. Wzruszył ramionami. — W tej chwili prosto przed nami nie są niczym na dole osłonięci.
— Niczego tam nie mają? — upewnił się Colman, dotykając ekranu palcem w miejscu, gdzie dolna część ścieżki wynurzała się z zagajnika na skraju trawiastej płaszczyzny o kilkaset stóp od nieprzyjacielskiego bunkra. Na ekranie widniał ledwie dostrzegalny układ kleksów po obu stronach drogi, dokładnie tam, gdzie można było się spodziewać pozycji obronnej.
Swyley potrząsnął głową.
— To są atrapy. Jak mówiłem, przesunęli praktycznie wszystkich facetów na zewnętrzne skrzydła — dźgnął palcem w ekran — tu, tu i tu.
— Starają się okrążyć kompanię B i dostać wyżej, na grzbiet czterysta dziewięćdziesiąt trzy — orzekł Colman, studiując obraz.
— Być może — odparł wymijająco Swyley.
— Tam na dole jest tak martwo jak na pustyni — rzucił Maddock, nie odrywając ani na chwilę wzroku od wizjera wzmacniacza.
— Co mówią sejsmometry i wąchacze o tych atrapach Swyleya? — spytał Colman, odwracając się do Driscolla.
Driscoll przetłumaczył pytanie na język komputera i spojrzał na podsumowanie danych na jednym z ekranów kompaku.
— Nieznaczne drżenie nadprogowe w odległości ośmiuset jardów. Współczynnik wzrostu w kierunku wiatru poniżej pięciu punktów w odległości czterystu. Potwierdzenie negatywne ze zwiadu akustycznego — znaczny wzrost tła.
Komputery nie wykazywały układów drgań wywołanych przez działania człowieka wśród danych nadchodzących od czujników, zrzuconych potajemnie nocą wokół wąwozu z lecących na niskim pułapie, zdalnie sterowanych „pszczół”; czujniki chemiczne rozmieszczone na zawietrznej domniemanych atrap pozorujących wykryły tylko niewiele molekuł związków zapachowych charakterystycznych dla ciała ludzkiego; przez mikrofony nie nadeszły żadne spójne sygnały dźwiękowe, ale to niewątpliwie spowodowane było wysokim poziomem białych szumów generowanych w pobliżu strumienia. Chociaż więc dowody były tylko cząstkowe i do tego negatywne, podtrzymywały niewiarygodne skądinąd twierdzenie Swyleya, że główna droga na dół, prowadząca do celu działania, rzeczywiście nie jest w tym momencie broniona.
Źródło: Rebis

Najlepsze z 24h



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1964, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 56 lat
ur. 1968, kończy 57 lat
ur. 1973, kończy 52 lat
ur. 1974, kończy 51 lat

