Wszystko jest iluzją: przeczytaj opowiadanie klasyka science fiction
W dniu premiery zbioru Wszystko jest iluzją mamy dla was opowiadanie jednego z klasyków science fiction - Henry'ego Kuttnera.
W dniu premiery zbioru Wszystko jest iluzją mamy dla was opowiadanie jednego z klasyków science fiction - Henry'ego Kuttnera.

Na ile mogłem to stwierdzić, nie zrobiłem nic złego. No i obiecałem Jimmy’emu. Tak więc gdy zrobiło się ciemno, przecisnąłem się przez okienko, trochę powyginawszy kraty i poocierawszy sobie na nich knykcie. Księżyc właśnie wschodził nad wzgórzem i zobaczył mnie wartownik. To był ten facet, który jakiś czas temu próbował dokuczać Jimmy’emu i mi podpadł. Starałem się nie zrobić mu krzywdy, ale myślałem, że przynajmniej zdąży się lekko uchylić, kiedy zobaczy zbliżającą się pięść. Po tem już tylko słabo pojękiwał i obawiałem się zostawić go na otwartym terenie, bo było bardzo chłodno.
W końcu wepchnąłem go do tej celi, z której przed chwilą się wydostałem. Uśpiłem go, wyjąłem mu z ust wybity ząb, żeby przypadkiem go nie połknął, i zostawiłem go tam. Prze śliźnięcie się przez linię wart było ryzykowne, ale zdołałem to zrobić, po drodze zabierając dzbanek samogonu, po czym ruszyłem w drogę.
Noc była pogodna, jasna jak dzień. Sójki darły się do księży ca, samochody, warcząc, przemykały autostradą, a śnieg piętrzył się na drzewach. Czułem się doskonale. Tak więc przechyliłem dzbanek, łyknąłem berbeluchy i poszedłem.
Mniej więcej po półgodzinie minął mnie rozklekotany samochód mknący z zawrotną prędkością. Prowadził go wąsaty dziadek Jimmy’ego, Eliphalet Mack, i nawet mnie nie usłyszał, gdy wrzasnąłem.
Wygramoliłem się z rowu, do którego wskoczyłem, żeby mnie nie rozjechał, i natychmiast doń wróciłem, uskakując przed pędzącym wielkim czarnym sedanem. Jechało nim kilku mężczyzn. Jeden z nich krzyknął do mnie coś, co zabrzmiało jak Dummkopf!, ale przecież nie ma takiego słowa. Wypiłem jeszcze kilka łyczków i byłem gotów znów schronić się w rowie, bo nadjechał kolejny samochód.
Ten jednak zatrzymał się na mój widok i zobaczyłem, że za kierownicą siedzi Jimmy, a obok niego jakiś mały łysol.
- Saunk! — zawołał mój kumpel. — Wskakuj, szybko!
- O co to całe zamieszanie? — spytałem, podchodząc. — Dopiero co widziałem twojego dziadka.
Jimmy wepchnął mnie na tylne siedzenie. Mały łysol wysiadł, powiedział: „Możecie sobie wziąć tego busa” i uciekł.
Wtedy ruszyliśmy i jeszcze nigdy w życiu nie jechałem tak szybko.
- O rany — powiedziałem, przełażąc na przednie siedzenie. — Spokojnie, Jimmy. Po co ten pośpiech?
- Piąta kolumna — wyjaśnił mój kumpel. — Sądzę, że kręcili się tutaj, chcąc zdobyć jakieś tajemnice wojskowe, i dowie dzieli się o wynalazku dziadka. Gdy do niego przyjechałem, próbowali go zmusić, żeby wyjawił im skład stopu.
- Hę? — zdziwiłem się.
- Szpiedzy! — wrzasnął Jimmy. — Agenci obcego państwa! Walczyliśmy i dziadek uciekł z papierami. Pojechali za nim swoim samochodem, a ja zarekwirowałem ten, kiedy się ocknąłem. Fajny busik, no nie?
Jimmy jest mechanikiem. Wiecznie gada o silnikach i tym podobnych rzeczach.
- Ten mały łysol to kto? — zapytałem.
- To jego wóz. Gość przez kilka mil prosił mnie, żebym go wysadził, ale nie odważyłem się zatrzymać.
Ścięliśmy zakręt, wpadliśmy w poślizg na pokrytej śnieżną breją nawierzchni, wjechaliśmy do połowy nasypu, obróciliśmy się i wróciliśmy na szosę. Wgramoliłem się z powrotem na przednie siedzenie i wypiłem jeszcze kilka łyków berbeluchy.
- Ty chyba masz źle w głowie, Jimmy — orzekłem. — O co w tym wszystkim chodzi?
- Przecież próbuję ci to wyjaśnić, tępaku! Ci ludzie usiłują ukraść dziadkowi jego tajemnicę. Skład stopu do produkcji samolotów. Udoskonalił metodę jego otrzymywania…
- To dlaczego twój dziadek nie wezwał policji?
- Bo w pobliżu farmy nie ma żadnego posterunku. Założę się, że jedzie do naszego obozu. To najbliższe miejsce, w którym może otrzymać pomoc.
Jakiś samochód z turystami blokował nam drogę. Jimmy nacisnął klakson i dodał gazu. Usłyszałem zgrzyt i kilka przekleństw, lecz gdy znów otworzyłem oczy, tamten wóz już zniknął. Obejrzawszy się, ujrzałem go wysoko w połowie zbocza, wbitego między parę sosen.
- Tam są! — zawołał Jimmy.
Zbliżaliśmy się do obozu. Droga biegła teraz zupełnie pro sto, z obu jej stron wznosiły się wzgórza, a lasy wyglądały pięknie w świetle księżyca. Samochód dziadka Eliphaleta był daleko przed nami, ale nagle gwałtownie skręcił, zjechał do rowu i wy wrócił się.
- Złapał gumę! — jęknął Jimmy.
Czarny sedan też był przed nami. Zobaczyłem, jak dziadek gramoli się z rozbitego auta, spogląda za siebie i biegnie w górę zbocza, do lasu. Sedan stanął, mężczyźni wyskoczyli z niego i pobiegli za dziadkiem. Strzelali do niego.
- Teraz rozumiem — powiedziałem. — Są zwaśnieni z twoim dziadkiem.
Kula z wizgiem zrykoszetowała od naszego wozu. Dwaj mężczyźni czekali na nas, gdy pozostali pobiegli do lasu. Jim my schylił głowę i gwałtownie zahamował. Ponieważ akurat pociągałem z dzbanka, nie zauważyłem zagrożenia, dopóki nie przeleciałem przez przednią szybę.
To było cholernie twarde lądowanie. Kawałek szkła wbił mi się w skalp i sprawiał ból, więc usiadłem i go wyjąłem. Utkwiłem we wraku samochodu dziadka Eliphaleta, na który wpadliśmy, a ci dwaj faceci szarpali się z Jimmym. Umiał się bić jak na takiego kurdupla. Jednak jeden z nich zaszedł go od tyłu i unieruchomił, a drugi potężnym ciosem trafił mojego kumpla w szczękę.
- Przestańcie — powiedziałem lekko wkurzony. — Zostawcie go, słyszycie?
Jimmy padł w śnieg i nie ruszał się, lecz ci dwaj odwrócili się zaskoczeni. Byli rośli i krzepcy i obaj mieli pistoleciki, które we mnie wymierzyli.
- Następny żołnierz! — zawołał jeden z nich. — Giń, du Schweinehund!
No cóż, mama zawsze mi mówiła, że z bronią nie ma żartów, więc gdy ci dwaj zaczęli strzelać, ja pospiesznie schowałem się za tym, co zostało z samochodu dziadka. Silnik wyglądał na prawdę kiepsko i rzeczywiście był w złym stanie, bo gdy się o niego oparłem, oderwał się od reszty. Uskoczyłem w samą porę, ale kula drasnęła moje ucho. Ci dwaj zbliżali się do mnie, strzelając.
- On nie jest uzbrojony, Hans — mruknął jeden z nich. — Zajdź go z prawej…
W wojsku nazywają to atakiem z flanki. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, by ktoś z bronią w ręku zaszedł mnie z boku, więc postanowiłem działać szybko, dopóki się nie rozdzielili. Podniosłem silnik i rzuciłem nim w nich, chociaż był niezwykle ciężki.
- Gott! — krzyknął jeden z tamtych, a drugi jęknął: — Der Teufel!
Padli w zaspę przygnieceni silnikiem, tak że widziałem tylko ich sterczące spod niego stopy. Poruszały się przez chwilkę, a potem znieruchomiały, więc pomyślałem, że przez jakiś czas nie będą sprawiali kłopotów. Jednak biedny Jimmy leżał bez władnie z zamkniętymi oczami. Chciałem go ocucić, więc rozejrzałem się za dzbankiem, ale rozbił się i śnieg cicho syczał tam, gdzie rozlał się samogon. Jakaś sójka już taplała się w kałuży i wrzeszczała jak oszalała.
Podniosłem Jimmy’ego i ruszyłem do obozu, gdzie miałem schowany drugi dzban berbeluchy. Dziadek Eliphalet krzyczał coś w lesie, ale mama zawsze mi mówiła, że to nieładnie mieszać się w waśnie innych klanów. Co innego pomóc Jimmy’emu, który był moim kumplem. Pamiętam, że w lipcu, gdy Goodwinowie całą bandą napadli na Jema Martina, który chodzi o kuli, poturbowałem ich, a wtedy Jem zaczął do mnie strzelać i wrzeszczeć, żebym pilnował swojego nosa. Wyciągając mi śruciny, mama powiedziała, że dobrze mi tak.
Nagle jednak uświadomiłem sobie, że krzyki dobiegają z tego miejsca na zboczu, gdzie stoi samotna złamana sosna, i zmieniłem zdanie. Ostrożnie ułożyłem Jimmy’ego w rowie i pobiegłem. Stopy mnie bolały, więc zdjąłem buty i zostawiłem w spróchniałym pniu, po czym pobiegłem dalej.
Jakoś nie przepadam za tymi wszystkimi nowinkami. Zbocze wzgórza przecinał parów — koryto strumienia —
a na jego skraju, pod kępą sosen, dziadek Eliphalet szamotał się z czterema napastnikami. Nie był jednak dla nich żadnym przeciwnikiem. Powalili go i trzymali, chociaż przeklinał ich tak siarczyście, że niewiele brakło, by opalił sobie wąsy.
- Ach! Verdammt żołnierz! — zauważył jeden z nich, rosły i krępy wąsacz.
- Zaczekaj pan — powiedziałem. — Po co zaraz sięgać po broń. Pilnujcie swoich spraw, a ja przypilnuję moich.
- On nie jest uzbrojony, Kurt — szepnął inny z tej czwórki. — Może…
Kurt się rozejrzał.
- Jesteś sam?
Wciąż we mnie celował.
- Pewnie. Chcę tylko powiedzieć, że nie powinniście się tu kręcić. Wynocha stąd, zanim was pogonię.
Tymczasem dziadek kwiczał jak zarzynany świniak.
- Ratunku! — wrzeszczał. — Mordują!
- Nie mogę ci pomóc — powiedziałem do niego. — Mama zawsze mi powtarzała, żebym się nie mieszał do cudzych waśni. Co zamierzacie zrobić? — spytałem Kurta.
- My… hm… już stąd znikamy — powiedział, patrząc na mnie dziwnie.
- To w porządku. Skoro znikacie. Ja też się zmywam.
Już się odwracałem, gdy huknął strzał i coś rąbnęło mnie w skroń. Miałem szczęście, że właśnie się obracałem, inaczej mój mózg rozbryznąłby się po całej okolicy. A tak kula tylko ogłuszyła mnie na chwilę, a gdy się ocknąłem, stałem w śniegu, przywiązany do drzewa. Wiedziałem, że niedługo byłem nieprzytomny; dziadek Eliphalet był przywiązany obok, do innej sosny.
- To niezbyt przyjazne traktowanie — skarciłem ich. — Nie zamierzam się wtrącać do waszych waśni.
- Cicho, du Schweinehund! — warknął Kurt. — Musimy się spieszyć, mamy mało czasu. Gdzie schowałeś te papiery, stary głupcze?
Dziadek tylko z wściekłością potrząsnął głową. Kurt się uśmiechnął.
- Zdejmijcie mu buty. I dajcie mi zapałki. A w między czasie, Fritz, sprawdźcie, czy ten imbecyl żołnierz coś wie.
- O rany, jestem zwykłym szeregowcem — wyjaśniłem, ale mnie nie słuchał.
Przestraszony dziadek wrzeszczał i klął, gdy rozsznurowywali mu buty, ale chyba dopiero się rozgrzewał. Kiedy zaczęli przypiekać mu stopy zapałkami, rzucane przez niego przekleństwa stały się bardzo pomysłowe. Usiłowałem zapamiętać choć kilka, żeby powtórzyć je wujowi Aylmerowi, chociaż wiedziałem, że gdyby mama to usłyszała, obdarłaby mnie ze skóry.
Tymczasem zaczęli przypiekać zapałkami także moje stopy, a ja uprzejmie im podziękowałem, bo już chwilę stałem tam boso na śniegu.
- Podeszwy stóp ma chyba z rzemienia! — mruknął Fritz. — Ach! On jest jak dinozaur, wcale nie czuje bólu!
Już miałem mu powiedzieć, że jeśli chce, by mnie zabolało, to powinien kopnąć mnie w goleń, ale pomyślałem, że lepiej nie. Po jakimś czasie dziadek Eliphalet jęknął:
- W parowie, niech was szlag! Tam jest jaskinia i w niej ukryłem papiery.
- Ja! — rzekł z zadowoleniem Kurt. — Mam nadzieję, że nie kłamiesz! Chodźmy! Fritz, ty zostań tutaj i popilnuj tych dwóch.
- Czy mam…
- Zaczekaj, aż będę miał te papiery. Wtedy możesz ich zabić.
- To naprawdę nie po przyjacielsku — zwróciłem mu uwagę. — Hej! Dziadku! Mówiłeś o jaskini w tym parowie?
Tylko jęknął, a Kurt i dwaj inni zaczęli schodzić po zboczu. Fritz okręcał pistolet na palcu, który trzymał w osłonie spustu, i uśmiechał się.
- Trzymaj się z daleka od tej jaskini, słyszysz? — zawołałem za Kurtem.
- Zastrzel żołnierza, Fritz, jeśli zacznie sprawiać kłopoty! — odkrzyknął.
Do licha, pomyślałem, czas coś zrobić. Zacząłem szarpać sznury krępujące moje ręce. Fritz zauważył to i kazał mi prze stać, ale nie zwracałem na niego uwagi. Zaszedł mnie z tyłu i uderzył pistoletem po rękach, mamrocząc coś pod nosem. Nie przestawałem.
Wtedy wyszedł zza drzewa, stanął przede mną i szturchnął mnie w brzuch lufą pistoletu.
- Bardzo dobrze. Zastrzelę cię — powiedział. — Heil… Chyba niewiele wiedział o waśniach, inaczej nie podszedłby
tak blisko. Z całej siły walnąłem go z kafara w czoło i natychmiast rozbolała mnie głowa. Fritz upuścił pistolet i przez chwilę chwiał się z głupkowatym uśmiechem przyklejonym do twarzy, po czym upadł. Na czole szybko rósł mu wielgachny guz.
Jakoś nie czułem wewnętrznej potrzeby użalania się nad nim, tylko uwolniłem się z więzów i podniosłem jego broń. Dziadek Eliphalet krzyczał, żebym go uwolnił, ale za bardzo się spieszyłem. Kurt i jego kompani już zeszli do parowu. Zbiegłem po zboczu, wzbijając fontanny śniegu, aż ich dogoniłem. Szybko zbliżali się do jaskini, brnąc w głębokim śniegu, a chwilami brodząc w strumieniu, który nie był cały skuty lodem.
- Hej! — zawołałem do nich. — Trzymajcie się z daleka od tej jaskini!
Lecz oni tylko zaczęli strzelać, nie celując zbyt starannie i pokrzykując w jakimś obcym języku. Odpowiedziałem ogniem, ale chybiłem, ponieważ nigdy przedtem nie miałem w ręku ta kiego pistoletu. Trafiłem jednego w ramię, ale w lewe, co mnie zmartwiło. Mama sprałaby mnie za takie strzelanie.
W końcu opróżniłem magazynek i cisnąłem w Kurta pistoletem, po czym skoczyłem z urwistego brzegu parowu. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć stóp wysokości i wylądowałem na jednym z kompanów Kurta. Był to ten, który miał uszkodzone ramię — jedynie ramię, dopóki na niego nie spadłem. Potem już tylko leżał głową w zaspie i niemrawo poruszał nogami.
Źródło: Rebis




naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 29 lat
ur. 1963, kończy 62 lat
ur. 1947, kończy 78 lat
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1986, kończy 39 lat

