

Zostało ich trzech, ale strzelali tak zapamiętale, że dwaj opróżnili magazynki. Trzeci wypalił do mnie, gdy na niego ruszyłem, i kula ześliznęła mi się po żebrach. Użyłem strategii: przetoczyłem się po śniegu i złapałem go za nogi.
Pozostali już nadbiegali, chcąc mnie wykończyć, ale ja wstałem, trzymając schwytanego za nogi, tak że zwisał głową w dół, dopóki nie zakręciłem nim w powietrzu. Wrzasnął i wypuścił pistolet. Stanąłem w rozkroku i kręciłem nim młynka, zamierzając jak maczugą powalić Kurta oraz tego drugiego. I udało mi się to. Potem go puściłem i przeleciał przez parów, po czym odbił się od jednego z wielkich głazów. Znikł mi z oczu i już nie dawał znaku życia.
Kurt podniósł się i pobiegł w kierunku jaskini, ale ten drugi obracał się i próbował we mnie wycelować. Nie było czasu, by mu to grzecznie wyperswadować, więc z impetem skoczyłem mu na brzuch. Pomimo to nie chciał wypuścić z ręki pukawki, ale zrobił to, gdy troszkę go podeptałem.
- Ach! — jęknął. — Der Blitzkrieg!
To były jego ostatnie słowa.
Kurt już był w jaskini, kiedy go dogoniłem. Pochylony wpychał do kieszeni jakieś papiery, ale obrócił się i strzelił do mnie, okropnie pudłując. Ja nie miałem broni i nie chciało mi się żadnej szukać, więc się nachyliłem i zgarnąłem pecynę śniegu. Rzuciłem nią w Kurta na moment przed tym, jak jedna z jego kul trafiła mnie w ramię i zdrętwiała mi cała lewa ręka. Mam jednak dobre oko — nawet mama to przyznaje — i śnieżka rozprysła się na twarzy Kurta. Sądząc po jego reakcji, musiało w niej być trochę ziemi.
Podbiegłem i spróbowałem wyrwać mu broń, ale nie chciał jej oddać. Kopnął mnie w goleń, co zawsze doprowadza mnie do szału. Trzymając go za nadgarstek, zacząłem tłuc nim o ściany. Po chwili przestał krzyczeć, mocno poturbowany, a kiedy go puściłem, przeleciał w powietrzu przez wylot jaskini i zatrzymał się dopiero na pniu sosny na drugim brzegu strumienia. Potem stoczył się do niego i już się nie odezwał.
Trochę krwawiłem, ale — do licha — miałem jeszcze coś do zrobienia. Wyciągnąłem tych czterech z parowu i zawlokłem z powrotem tam, gdzie zostawiłem dziadka Eliphaleta. Wziąłem ze sobą dzban samogonu i rozwiązawszy dziadka, uraczyłem go nim, czekając, aż ochłonie. Wtedy na zbocze chwiejnie wszedł Jimmy, prowadząc małą armię z pułkownikiem i majorem na czele, więc musiałem schować dzban pod krzakiem.
Potem tyle się działo, że niewiele z tego pamiętam, ale w końcu znów byłem w namiocie z Jimmym, leżałem na mojej pryczy i leniwie poruszałem palcami stóp. Śmiać mi się chciało z tego, jak certolili się z moim ramieniem, z tych wszystkich bandaży i leków. Mama nałożyłaby na ranę maść, wlała mi do gardła galon samogonu i zdzieliła mnie za pakowanie się w tarapaty. Tylko że wcale nie wpakowałem się w tarapaty. Wprost przeciwnie, jak wyjaśnił mi Jimmy.
- To byli szpiedzy, agenci obcego państwa, Saunk — powie dział, paląc papierosa i zdejmując buty. — Założę się, że dostaniesz za to medal.
- Do licha, ja tylko pilnowałem tego, co moje — stwierdziłem.
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale mówił dalej:
- Ten stop dziadka jest naprawdę dobry. Jutro pułkownik wysyła dziadka do Waszyngtonu, gdzie przekaże dowództwu dokumentację wynalazku. A dzięki tobie nie zdobyli go ci nie godziwi szpiedzy, Saunk. To był najodważniejszy czyn, jaki widziałem w życiu.
- Po prostu nie mogłem pozwolić im wejść do tej jaskini — po tych słowach się zamknąłem, bo już i tak za dużo mieliłem ozorem. Jednak Jimmy wyglądał na zdziwionego i tak długo nękał mnie pytaniami, że w końcu musiałem się przyznać, ale kazałem mu przysiąc, że zachowa to w tajemnicy. — Jak myślisz, skąd biorę samogon? Nie przysyłają mi go z Kentucky. Mam bimbrownię.
Jimmy’emu opadła szczęka.
- Chyba nie mówisz o…
- Mówię. Jest w tej jaskini. Tylko się nie wygadaj, bo nie do staniesz ani łyczka. A to cholernie dobry samogon. Wuj Aylmer pokazał mi, jak go robić.
Jimmy zaśmiewał się do rozpuku, ale w końcu spoważniał.
- No dobrze, Saunk. Masz w lesie nielegalną gorzelnię. Nie pisnę o tym słowa. Jednak i tak jesteś bohaterem. Przecież złapałeś tych szpiegów, prawda?
- Do licha — powiedziałem. — Myślałem, że to celnicy.
przełożył Zbigniew A. Królicki
Źródło: Rebis

