Z uwagi na to, że dziś tj. 5 listopada ma premierę DVD/BD (czytaj więcej) kolejna superprodukcja serialowa Stevena Spielberga i Toma Hanksa, „Pacyfik”, zdecydowaliśmy się dokonać szczegółowej analizy porównawczej obu produkcji. Siłą rzeczy obaj twórcy sami się o to prosili tworząc dzieła serialowe o II WŚ. Autorami analizy są Adam Siennica (Hatak.pl) oraz Paweł Stroiński (FilmMusic.pl).
Wiemy, że tekstu jest ogrom, lecz chcieliśmy "wgryźć się" w temat bardzo szczegółowo, więc mamy nadzieję, że nie odstraszy to Was od lektury. Aby łatwiej było się Wam poruszać po tekście, poniżej prezentujemy spis treści:
Nim przejdziemy do analizy porównawczej Kompanii braci i Pacyfiku warto mieć świadomość różnic w działaniach wojennych, które ukształtowało także konwencje seriali i ich muzyki. Jest to szczególnie ważne z dwóch powodów. Po pierwsze w Polsce świadomość walk na Pacyfiku jest dość nikła. O ile daty inwazji, nazwisko Douglasa MacArthura i słynne bitwy morskie (atak na Pearl Harbor czy bitwa o Midway) są znane - chociażby z lekcji historii i kina, to niewiele wiemy na temat charakteru wojny lądowej na Pacyfiku. Gwoli historycznego przypomnienia, Douglas MacArthur wymyślił taktykę żabich skoków, czyli desantu na każdą z zajętych przez Japończyków wysp i w ten sposób zdobywania terenu do ostatecznej inwazji na wyspy Kraju Kwitnącej Wiśni. Taktyka na dłuższą metę okazała się skuteczna. Ataki na wyspy przypadły w dużej mierze Marines (i to na nich koncentruje się Pacyfik).
W Kompanii braci jeden z żołnierzy Easy Company wścieka się, że im trafia się Europa, a inni polecą do Japonii, gdzie będą na, w zasadzie, tropikalnej wycieczce. Niestety rzeczywistość była zupełnie inna, choć można podejrzewać, że po czasie spędzonym w ostrej zimie w Ardenach, nie mieli by nic przeciwko spędzeniu dwóch-trzech tygodni na Pazuzu. Pod względem psychologicznym walki na Pacyfiku były połączeniem nudy z przerażającymi atakami, co zapowiadało wielką amerykańską traumę, którą miała być bez mała 20 lat później wojna w Wietnamie. Toczyły się w dżungli. Teren, na którym walczono w Europie był dla Amerykanów bardziej typowy. Mimo całego chaosu, można by powiedzieć, że wojna tocząca się w miastach i potyczki tamże są w jakiś sposób przewidywalne. Chodzi się dom po domu i sukcesywnie czyści, wcześniej likwidując gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Oczywiście jest to chaotyczne i wiąże się z mniejszymi lub większymi stratami, ale na pewno jest to bardziej przewidywalne niż chodzenie po dżungli przez kilkadziesiąt minut, by nagle wpaść w zasadzkę, która jest zmasowanym atakiem.
Japończycy znali dżunglę doskonale, bowiem stacjonowali na wyspach już kilka lat. Amerykanie przychodzili na nowe. Nie mogli czuć się bezpiecznie, z jednej strony ataki na umocnione pozycje, dziejące się głównie w nocy, po drugie Armia Cesarska stawiała na drzewach snajperów. Zajmowali pozycję, przywiązywani na linie do danego drzewa. Napięcie było nie do zniesienia. Żołnierze Kraju Kwitnącej Wiśni byli także bardziej waleczni. O ile we Włoszech Niemcy mogli jeszcze wierzyć w zwycięstwo, to po lądowaniu w Normandii morale sukcesywnie spadało, a większość operacji w okolicach plaż miało raczej charakter wstrzymujący niż obronny sensu stricto. Dlatego kompania E jest zdziwiona dość kiepską obroną Carentan w trzecim odcinku Kompanii braci. Poza tym, Niemcy się poddawali.
Do szkolenia japońskich żołnierzy wykorzystywano to, co po latach nazywa się bushido - drogę miecza, znaną lepiej jako kodeks Samuraja. Jedną z jego podstaw jest nadanie znaczenia własnej śmierci (bo żyje się po to, by godnie umrzeć) poprzez zabranie ze sobą jak największej ilości wrogów. To doprowadziło do czegoś, co było bardzo mocnym szokiem dla amerykańskich żołnierzy. Pozbawiony amunicji bądź ranny Japończyk nie poddawał się. Pacyfik pokazuje w pierwszym odcinku sytuację, w której po potyczce w nocy, Amerykanie znajdują rannego żołnierza i wysyłają do niego sanitariuszy. Ten bierze granat, zdejmuje zawleczkę i wysadza się w powietrze wraz z sanitariuszami, z okrzykiem na ustach. Serial jako jedyny (chyba z wyjątkiem Listów z Iwo Jimy Clinta Eastwooda) pokazuje ten okrzyk w całości. Brzmi on: "Tenno-heiko banzai!", co dosłownie można przetłumaczyć jako "Dziesięć tysięcy lat Jego wysokości, Cesarzowi!". Od niego bierze się termin, którym określano te samobójcze ataki (zwykle pozbawiony amunicji żołnierz japoński zakładał bagnet i ruszał na desperacką - i często skuteczną - szarżę) - ataki banzai. To doprowadziło do paniki wśród Amerykanów i na pewno wpłynęło na stosunek do branych jeńców.
Traktowanie jeńców to kolejna różnica między wojną w Europie i na Pacyfiku. Oczywiście, Amerykanie lądujący w Normandii mieli rozkaz, by jeńców nie brać, co się zmieniło potem w związku z poważniejszym traktowaniem Konwencji Genewskiej, a także potrzebami wywiadu. Na Pacyfiku Amerykanie delikatnie rzecz biorąc nie słynęli z brania jeńców. Po pierwsze względy bezpieczeństwa - jeniec mógł w każdej chwili się wyrwać i zabić danego żołnierza i kilku kolegów. Po drugie, o czym mówił Tom Hanks i co spotkało się z wielkimi kontrowersjami - Amerykanie byli rasistami. Obie strony uważały się za wyższe od przeciwnej. Nie mówmy w tej chwili o fatalnych warunkach w japońskich obozach jenieckich, gdzie karą za nieposłuszeństwo było obcięcie głowy mieczem samurajskim, chociaż myślenie o tym, jak kolegów traktuje przeciwnik na pewno wpłynęło na postępowanie z jeńcami po obu stronach, jak dowodzi jeden z historyków. Rozkaz mówił, by jeńców brać, ale Amerykanie brali jeńców dopiero pod warunkiem, że obiecano im tabliczkę czekolady i trzy dni urlopu. Nawet jak jeńców wzięto, mogli oni nie dożyć transportu do obozu, ponieważ byli zbyt męczący. Kompania braci wspomina o zbrodniach wojennych aliantów tylko mimochodem, jedna z postaci jest obiektem plotek (nigdy nie potwierdzonych, chociaż faktycznie takie były), że dokonał egzekucji na kilku/kilkudziesięciu Niemcach dzień po zrzutach (a także, że zabił swojego sierżanta, który po pijanemu odmówił wykonania rozkazu). Drugi przypadek to scena przejazdu kompanii do miasteczka w Niemczech, gdzie poddało się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Po drodze widzimy, jak Francuzi rozstrzeliwują kilku żołnierzy przeciwnika. Członkowie kompanii są lekko zdziwieni, ale to w zasadzie ich jedyna reakcja. Na Pacyfiku problem dotyczył nie tylko żywych, ale i martwych Japończyków. Przypadki bezczeszczenia zwłok zdarzały się regularnie, nawet jeśli oficjalnie w tej kwestii wypowiedział się wojskowy wymiar sprawiedliwości, mówiąc, że żołnierze powinni pamiętać, że jest to niezgodne z kodeksem wojennym i grozi za to egzekucja. Najczęściej wyrywano złote zęby, czasem nawet żywym. Pacyfik bardzo często i z pełną szczerością te sceny pokazuje i to właśnie bezczeszczenie zwłok jest podstawą jednego z podstawowych konfliktów, jakie są tematem serialu. Najgorzej było na Okinawie, gdzie do samobójczych ataków dołączyli także (często jednak przymuszani) cywile.
Niniejsze stwierdzenie różnic między wojną na Pacyfiku i w Europie wpłynęło na poświęcone im seriale, ale pomimo wielkich różnic historycznych mają wiele ze sobą wspólnego. Przede wszystkim główni twórcy Steven Spielberg i Tom Hanks, a także większość ekipy technicznej. Obie produkcje oparte są na wspomnieniach żołnierzy, który losy śledzimy podczas 10 odcinków produkcji. Zacznijmy jednak od początku.
Czołówki obu produkcji są w zupełnie innym klimacie i tonie, dlatego też ciężko je obiektywnie porównać, która ma przewagę. Wstęp „Kompanii Braci” jest na pewno bardzo dopracowany, wyjątkowy i każda scena w nim pojawiająca się ma znaczenie. Dodatkowo nabiera niesamowitego ładunki emocjonalnego, gdy dowiadujemy po obejrzeniu serialu co te wszystkie sceny oznaczają. Pokazanie bohaterów, ich wojennych zmagań w narastającym napięciu, dzięki czemu czołówkę ogląda się jak taki film krótkometrażowy. „Pacyfik” natomiast ma zupełnie inne podejście w czołówce. Przede wszystkim nie ma tu napięcia narastającego, jest wszystko jednostajne. Różnica wizualna opiera się głównie na rysowniku. Rysuje on wydarzenia z czołówki węglem co nadaje naprawdę niesamowitego klimatu, aczkolwiek nie ma to już tak wielkiego ładunku emocjonalnego jak w „Kompani Braci”. Bardziej „Pacyfik” w tym przypadku opiera się na symbolice jak chociażby „łamanie węgla”, którym rysuje można nazwać symboliką przemocy. Można porównać to do symboliki łamania chleba w Kościele, czyli symbolu krwawej ofiary Chrystusa. Pomimo różnic i innej dawki emocjonalnej – obie czołówki wypadają świetnie wprowadzając w odmienne klimaty seriali.
Sukces każdej produkcji zależy w wielkiej mierze od scenariusza i jego rzetelnego zrealizowania. „Kompania Braci” zebrała naprawdę ciekawą i utalentowaną ekipę scenarzystów, którzy oddali realia wojny i emocje żołnierzy walczących o życie w pełnej i rzetelnej wierności. Dialogi stały na wysokim poziomie – często nasycone odpowiednią dawką humoru. Największy sukces McKenny, Yosta i spółki to jednak umiejętne poprowadzenie losów bohaterów . Potrafili odpowiednio zróżnicować i wymieszać część dramatyczną z wojenną pełną akcji. Widz poznaje bohaterów od pierwszego odcinka, gdzie kompania jest na szkoleniu w obozie, przywiązuje się do nich, interesuje się ich losami, można rzec, że następuje pewna więź emocjonalna na drodze widz-bohaterowie produkcji. Emocje zawarte w scenariuszu to jest jego największa zaleta – mamy napięcie, interesujemy się wydarzeniami, przeżywamy śmierć poległych razem z bohaterami i przeraża nas brutalność wojny w Europie. Dzięki temu można powiedzieć, że stworzyli scenariusz doskonały, czego niestety nie można powiedzieć o „Pacyfiku”.
Tutaj Bruce McKenna pracował z zupełnie inną ekipą scenarzystów i niestety efekt nie jest na tak samo wysokim poziomie. Nie jest to scenariusz zły, ale brakuje mu wielu zalet „Kompani Braci”. Nie ma odpowiednio kierunku – tak jakby sami nie wiedzieli, czy ma być to opowieść o wojnie na Pacyfiku, romans czy historia kilku żołnierzy. Twórcy nie podołali odpowiedniemu zróżnicowaniu odcinków – długi, dość nudnawy wstęp trwający 4 odcinki wydaje się delikatnie przedłużony na siłę, by dopiero od 5 odcinka zaczęło się coś dziać. Brak też tego związku emocjonalnego, a wręcz niektórzy bohaterowie wydają się lekko przerysowani. Wiem, że jest to oparte na ich wspomnieniach., ale może sami żołnierze je delikatnie ubarwili? W końcu wojna na Pacyfiku w porównaniu do Europy, była dla wojaków delikatnie mówiąc traumą. To musiało wpłynąć na nich i na to jak pamiętają niektóre wydarzenia i rzeczy, które robili i przede wszystkim na postrzeganie wrogów – Japończyków. Ciężko twierdzić, czy to wina oparcia o wspomnienia żołnierzy, scenarzystów czy twórców, ale Japończycy są delikatnie mówiąc przedstawieni dziwnie. Ktoś, kto lekko orientuje się w historii wojny na Pacyfiku może się zirytować, że Japończycy są przedstawienie dość typowo po „amerykańsku”. Widzimy to w pierwszych odcinkach, kiedy „na ślepo” biegną pod ogień z CKM`ów. W rzeczywistości ich ataki były bardziej przemyślane. Częściej się bronili, a atakowali mając gigantyczną przewagę liczebną i tę świadomość, że mogą wygrać. Na pewno nie wyglądało to w tak nieprzemyślany sposób, jak tutaj. Wszystkie zalety strategii japońskich wojsk zostały zminimalizowane – nie widzieliśmy snajperów ukrytych w drzewach, nie było oficerów szarżujących z kataną, ilość samobójców prawie zerowa – widzieliśmy tylko „głupią masę” biegnącą pod karabiny niezwyciężonych Amerykanów. Żal mi Japończyków, patrząc na ten serial, ponieważ twórcy przedstawili ich bardzo nierzetelnie. Można posunąć się dalej twierdząc, że scenariusz „Pacyfiku” jest wyprany z emocji, pytanie brzmi dlaczego?
Pomimo tego, że „Kompania Braci” pod względem scenariusz bije „Pacyfik” o kilka klas – nie znaczy to, że nowa produkcja stacji HBO jest gorsza. Dalej jest to kawałek dobrego serialu dla wielbicieli opowieści rodem z II wś. Pozostaje tylko ta świadomość, że powinno być lepiej.
W przypadku przedstawienia bohaterów, poprowadzenia ich zgodnie ze scenariuszem nadając obrazowi dodatkową dawkę odpowiednich emocji, „Kompania Braci” również wygrywa w porównaniu z „Pacyfikiem”. Obie produkcje do ról brały w większości aktorów mało znanych szerszej publiczności. Wyraźnie widać, że aktorzy w „Kompanii Braci” stworzyli postaci o wiele bardziej wiarygodne, prawdziwe i naturalne. Każdy był ludzki, każdy potrafił wytworzyć tę dawkę emocji, dzięki której widzowie wciągają się w historię, przeżywając wszystko, co się dzieje. Świetna gra aktorska, bardzo dobra reżyseria i poprowadzenia akcji – to są zalety „Kompani Braci”, których ponownie nie ma „Pacyfik”. Tam to wszystko jest ponownie na niższym poziomie. Aktorzy niestety są delikatnie mówiąc przeciętni. Żaden nie jest wiarygodny, prawdziwy czy naturalny – wydają się lekko surrealistyczni. W sumie tylko Rami Malek (SNAFU) stworzył postać w miarę ciekawą, porównywalną poziomem do bohaterów „Kompanii Braci”. Reżyseria momentami kuleje, a sposób opowiadania historii wydaje się niespójny i zagmatwany. Po kilku odcinkach ciężko stwierdzić kto jest kim, jak się nazywa i dlaczego powinienem się nim interesować. Emocji oczywiście też za wiele nie ma, ale to już wina scenariusza.
Największa różnica w produkcji opiera się na sposobie narracji. W „Kompanii Braci” mamy bohatera zbiorowego w postaci całej kompanii. Śledzimy ich losy od szkolenia poprzez pierwsze misje i ich drogę do finału. Dzięki temu, jak już wyżej wspomnieliśmy, widz tworzy więź z bohaterami i zdecydowanie w odbierze jest to o wiele lepsze niż w przypadku „Pacyfiku”. Kompania definiuje naszych bohaterów, przez co nabierają zupełnie innego wyrazu. W „Pacyfku” natomiast mamy bohaterów indywidualnych – głównie akcja kręci się wokół Roberta Leckiego, Eugene'a Sledge’a i Johna Basilone’a. Są oni członkami większej jednostki, ale tutaj to nie jest tak odczuwalne, jak w „Kompani Braci”. Tutaj bohaterów, ich zachowanie i to jak ich odbieramy, definiują ich koledzy. Interakcje z nimi, podejmowane decyzje i ich skutki sprawiają, że stają się oni głównymi bohaterami serialu – jednostki tworzące opowieść. Niestety, ale przez to widz nie może się tworzyć tej więzi, ponieważ postaci te nie są tak ciekawe, prawdziwe i naturalne jak grupa w „Kompanii Braci”.
Reżyserom „Pacyfiku” udała się także jedna rzecz – nasycić tę opowieść przyzwoitą dawką humoru, która przewyższa tę z „Kompanii Braci”. Na pewno inna specyfika wojny, mniej mroczny klimat, mniej emocji mogło pozwolić przemycić zabawne momenty ku uciesze widzów. „Kompania Braci” w tym przypadku jest po prostu bardziej mroczna i większość opowiadanych wydarzeń po prostu nie mogła mieć jakiegokolwiek humoru, ponieważ tam nie pasował.
Tutaj nie będziemy owijać w bawełnę – oba aspekty produkcji są na najwyższym poziomie. Cechą wspólna seriali jest operator – Remi Adefarasin, który pracował przy kilku odcinkach obu produkcji. Zdjęcia „Kompani Braci” i „Pacyfiku” w dużej mierze odpowiadają za klimat serialu i to, jak cała historia będzie opowiadana. Poniekąd jest to podstawa, bez której nie uda się osiągnąć sukcesu. Sama wojna w Europie i na Pacyfiku i jej pokazanie jest elementem przez jaki widzowie odbierają te produkcje. Przez użycie odpowiednich filtrów obraz w „Kompanii Braci” był ziarnisty i wydawał się „postarzony”. Dodatkowo pokazanie znajomych krajobrazów pozwalało widzom szybko zaaklimatyzować się z miejscem akcji. Do tego ciemne barwy i mamy piękny mrok europejskiej wojny. W „Pacyfiku” wrażenie jest inne. Zdjęcia od początku prezentują nam piękne kolorowe wyspy z cudownymi plażami. Ciężko od początku uwierzyć, że te piękne wyspy Pacyfiku mogą być miejscem krwawych walk i tragedii. Stąd widz od początku ma problemy z aklimatyzacją, ciężko zaakceptować. Trwa to przynajmniej kilka odcinków. Można także przy okazji powiedzieć, że niektóre ujęcia pierwszych dwóch odcinków (Guadalcanal) przypominają mocno „Cienką czerwoną linię”. Inspiracja jest dość wyraźna, ponieważ ujęcia z trawy (choć tutaj raczej kamera nie „wypływa” z trawy jak w filmie z 1998 roku) rzucają się w oczy.
Sama praca kamery wydaje się podobna w scenach batalistycznych – to już jest standard ukazywania bitew II wś. Ustalony przed wieloma latami przez „Szeregowca Ryana”. Montaż nie jest za szybki, w stylu chociażby filmów Michaela Baya, dzięki czemu widz może się połapać co się dzieje, a nawet cieszyć oczy niektórymi kadrami. Jest to na pewno jedna z największych zalet obu produkcji.
Chociaż „Kompania Braci” na tle „Pacyfiku” wypada o klasę lepiej, to nowsza superprodukcja stacji HBO nie jest złym serialem. Wciąż jest to widowiskowa i ciekawa (przynajmniej od 5. odcinka) opowieść o dość mało znanym w Europie aspekcie II wś. Można żałować braku dramatyzmu i historii na poziomie chociażby „Cienkiej Czerwonej Linii”, ale nadal ogląda się dobrze. „Kompania Braci” jest już klasyką telewizji, którą można polecić każdemu widzowi, a „Pacyfik” najlepiej określić trochę mniej udanym dodatkiem. Mimo wszystko obie produkcje zazębiają się tworząc spójną opowieść o II wś. Jakiej w telewizji - czy kinie - nigdy nie było.
Miniseriale wojenne Spielberga i Hanksa różnią się także muzyką. Do Kompanii braci muzykę skomponował Michael Kamen. Powszechnie uważa się ją za jedno z najwybitniejszych dzieł tego twórcy. Niestety, dwa lata później zmarł, więc nie mógł stworzyć ilustracji Pacyfiku. Do tego serialu Spielberg poprosił twórców sobie dobrze znanych. Z Geoffem Zanellim i Blake'em Neely współpracował przy produkcji telewizyjnej Na Zachód, za którą Zanelli (bo Neely był tylko kompozytorem dodatkowym) dostał nagrodę Emmy, zaś Hans Zimmer jest jego przyjacielem od lat i Spielberg ceni go od Karmazynowego przypływu, twierdząc wręcz, że gdyby nie jego przyjaźń z Johnem Williamsem, większość filmów od Listy Schindlera zilustrowałby właśnie Niemiec. Od razu na początku trzeba powiedzieć jedną rzecz. Osobą łączącą oba seriale muzycznie jest Blake Neely. Współkompozytor Pacyfiku był jednym z orkiestratorów Kompanii braci. Pracował z Kamenem jako jego protegowany i był jego współpracownikiem pod koniec życia. Co do udziału twórcy Gladiatora przy miniserialu, początkowo miał stworzyć tylko główny temat. Napisał dwie suity, z których pierwsza okazała się zbyt mroczna. Geoff Zanelli wspomina, że podłożono ją pod sceny z bitwy o Iwo Jimę, gdzie wypadła świetnie. Drugą suitę przearanżował Neely i podłożono ją pod czołówkę serialu. Kompozytorzy podzielili się wątkami w serialu, nie odcinkami. Neely zilustrował wątek Basilone'a i Sledge'a w Ameryce, Zanelli - Sledge'a na wojnie i Roberta Leckiego.
Analizę zacznijmy od podobieństw. Amerykańskie kino wojenne od jakiegoś czasu ma ustaloną konwencję, którą potocznie określa się jako Americana. Kompozytorem, który stworzył jej podwaliny, jest kompozytor uważany jako czołowy twórca, jeśli nie założycielski, amerykańskiej muzyki poważnej - Aaron Copland. Stworzył on także kilka partytur do filmów. Copland, trochę jak nasz Fryderyk Chopin, brał muzykę ludową i rozpisywał ją na instrumenty orkiestrowe (Chopin na fortepian). Utwory takie, jak Fanfare for a Common Man stały się inspiracyjnym kanonem dla hollywoodzkiej muzyki filmowej (choć z początku głównie w westernach, jak to czynił Elmer Bernstein - uczeń Coplanda), a Lincoln Portrait stał się jedną z podstawowych dzieł, do których odwołuje się John Williams (warto wspomnieć tu Amistad czy Szeregowca Ryana). Ponieważ zarówno Kompania braci, jak i Pacyfik, konwencjonalnie odwołują się do drugiego wymienionego filmu Spielberga (w Kompanii braci kolorystyka, w obu sposób realizacji scen batalsitycznych), fakt, że patriotyczne wątki komponowane są w sposób analogiczny, nie powinien dziwić. Wszyscy kompozytorzy w obu miniserialach piszą Americanę.
Czołówka serialu pisana jest podobnie i nie jest to tylko wpływ Blake'a Neely'ego, jako orkiestratora Kamena. Powolna, emocjonalna i patetyczna konwencja obu sekwencji napisów rozpoczynających seriale, wpłynęła na to, jak Zimmer i Michael Kamen stworzyli swe tematy. Różnica polega na tym, że Amerykanin stworzył melodię, która narasta, przez co jest bardziej dramatyczna i emocjonalna. Tak samo odbiera się czołówkę Kompanii braci. Pochodząca z odcinka Breaking Point sekwencja, w której "Buck" Compton w szoku zdejmuje hełm zyskuje nowy wymiar w koncentrującym się na przemęczeniu i tragizmie montażu. Pacyfik jest tu dużo spokojniejszy. Nie można Zimmerowi (w aranżacji Neely'ego) odmówić emocji, jest on jednak bardziej statyczny i, chciałoby się powiedzieć, szlachetny. Wątek rysowania węglem poszczególnych batalistycznych scen pozwolił mu na skoncentrowaniu się na honorze (tak zresztą brzmi na albumie tytuł tematu). Co ciekawe, jest to w zasadzie jedyny moment serialu, kiedy ten wątek jest pokazywany.
Specyfika przesłania obu miniseriali (bo tu one różnią się dość poważnie) wpłynęła na konwencję ilustracyjną. W dużym uproszczeniu można by powiedzieć, że jeśli Kompania braci jest telewizyjną wersją Szeregowca Ryana, to Pacyfik jest telewizyjną wersją Cienkiej czerwonej linii Terrence'a Malicka. Kompania braci opowiada historię jednej kompanii 506-tego pułku 101-szej Dywizji Powietrzno-Desantowej armii USA. Wątki brutalności wojny i jej wpływu na jednostkę pojawiają się niejako pobocznie. Taka jest wojna, a serial o niej mówi. Nie znaczy to, rzecz jasna, że są one traktowane po macoszemu. Po prostu są one częścią akcji. Pacyfik opowiada historię trzech Marines, których dzienniki stanowią inspirację miniserialu HBO. Skoncentrowanie się na jednostkach, oprócz pewnych problemów natury scenariuszowej, diametralnie także zmienia przesłanie dzieła. Jest to historia wpływu wojny na człowieka, tego, jak go niszczy. W przypadku Johna Basilone'a i Roberta Leckiego niestety wyszło to nieprzekonująco, natomiast świetnie to rozwiązano w wątku Eugene'a Sledge'a po części dlatego, że gra go po prostu lepszy aktor, po części przez wyraźny konflikt i ukazanie jego relacji z jednym z kolegów - Merrielem "Snafu" Sheltonem. Oczywiście, Spielberga, Hanksa, scenarzystów i reżyserów nie interesowały wątki filozoficzne zawarte w filmie Terrence'a Malicka. Skoncentrowali się na wątku dehumanizacji przez wojnę i przez strach. Muzycznie to się przedstawia w ten sposób, że choć w obu serialach muzyka odgrywa rolę psychologiczną (bo zgodnie z konwencją Szeregowca Ryana, sceny batalistyczne jej nie posiadają, z wyjątkami, o których poniżej), to konwencja jest za każdym razem trochę inna.
Kompania braci zawiera kilka utworów na początku albumu, które są typowymi militarnymi utworami patriotycznymi. Oprócz Main Theme są to dwie suity (Band of Brothers Suite One i Two) oraz The Mission Begins. Potem Kamen idzie w muzykę bardziej kameralną i psychologiczną. Często opiera się na partiach pojedynczych instrumentów, czy to flet, czy to obój. Jest to typowy przykład ilustracji wyciszonej, powściągliwej. Muzyka oczywiście jest bardzo emocjonalna, ale przy użyciu małych środków. Ścieżkę charakteryzuje duża doza smutku. Utwory takie jak Bull's Theme, Parapluie, czy Fire on the Lake są przepiękne. W samym serialu muzyki jest mało, zdarza się (jak w przypadku Bastogne) jeden fragment muzyczny na cały okołogodzinny odcinek. Wykorzystywana rzadko muzyka zwiększa jej rolę tam, gdzie ona się pojawia. Zwykle za zadanie ma dodać głębi scenom bądź postaciom. Pojedyncze fragmenty mają od średnio dwóch do czterech minut. Taka decyzja (już w tych czasach, pamiętajmy, że mamy do czynienia z pierwszą dekadą XXI wieku) jest bardzo odważna. Nigdy nie odpowiemy sobie na pytanie, czy to pomysł samego Kamena, czy tyle od niego oczekiwano. Ilustracyjnym wyjątkiem jest tutaj odcinek Why We Fight, gdzie w bardzo emocjonalnej scenie, gdzie żołnierze Easy Company odkrywają obóz koncentracyjny, Kamen daje prawie 11-minutowy dramatyczny, klasycystyczny utwór, Jest to najbardziej poruszający moment zarówno w samym serialu, jak i jego muzyce. I znowu, kompozytor napisał utwór wyciszony, emocjonalnie powsciągliwy, ale piękny i poruszający. Już sam fakt, że muzyka ilustruje tę scenę nadaje jej wagi. To mówi wiele o funkcjonalności dzieła Kamena w serialu. Można powiedzieć, że jest funkcjonalne, a pojawia się tam, gdzie jest najbardziej potrzebne.
POSŁUCHAJ SAMPLI:
Konwencja Pacyfiku jest inna z kilku względów. Po pierwsze, przesłanie serialu jest inne, tak samo wojna, którą przedstawia jest inna. To wymusiło także większość ilość muzyki budującej napięcie, o czym jeszcze poniżej. Po drugie, autor tematu głównego, Hans Zimmer stworzył już muzykę do dramatu wojennego o wojnie na Pacyfiku, więc grzechem byłoby (zwłaszcza, że, szczerze mówiąc, jego współpracownicy, a do nich zalicza się Geoff Zanelli, inaczej nie potrafią). Antywojenne przesłanie dodatkowo uzasadnia wykorzystania brzmienia stworzonego na potrzeby Cienkiej czerwonej linii Malicka. Nim do tego przejdziemy, zaczniemy od podstawowej obserwacji. Muzyki w Pacyfiku jest więcej niż w Kompanii braci. Tutaj Spielberg i Hanks podążyli za nowymi trendami, gdzie, generalnie rzecz biorąc, muzyki używa się dużo. Specyfika zorientowanej na małe potyczki wojny na Pacyfiku wymusiła także na kompozytorach większej ilości materiału budującego napięcie, która w Kompanii braci występuje w minimalnych ilościach. Cienka czerwona linia Zimmera jest oczywiście podstawowym wzorcem dramatu wojennego dla kompozytorów, którzy z nim współpracowali (Neely np. orkiestrował Ostatniego samuraja, Zanelli pracuje z Niemcem od lat). Tutaj, Geoff Zanelli posunął się wręcz do kopii. Jeden z tematów, temat Sledge'a lub Peleliu, zależnie, jak na to patrzeć (chociaż niektóre elementy pojawiły się bodaj już w odcinkach o Guadalcanalu) jest wariacją na melodię z utworu Light (tak samo, jego początek to dość oczywiste nawiązanie do jednej z podstawowych melodii Karmazynowego przypływu). Wspomaga to antywojenne przesłanie Pacyfiku. Zarówno Malick, jak i twórcy serialu, kładą nacisk na dehumanizację, jakiej wojna dokonuje (co Cienka czerwona linia pokazuje w szczególności, kiedy - coś, na co Pacyfik sobie nie pozwala - widzimy będących na skraju szaleństwa Japończyków). Wybór brzmienia jest wręcz zrozumiały. Oczywiście wybór amerykańskiej perspektywy wymusił zastosowanie innej części wojennej konwencji Hollywood, czyli wspomnianej już Americany.
POSŁUCHAJ SAMPLI:
Czymś, co zarówno łączy, jak i różni oba seriale, jest ilustracja scen akcji. Podobieństwo polega na tym, że lwia większość batalistyki nie ma muzyki. Pojawia się jednak ona w Kompanii braci raz, w Pacyfiku dwa. Kamen zilustrował scenę, w której jeden z dowódców, porucznik Spiers, pobiegł na drugą stronę linii w bitwie o miasteczko Foy w Breaking Point. Wykorzystał tam jeden z "amerykańskich" tematów w prawie marszowej stylistyce. W Pacyfiku jedna ze wczesnych scen zawiera (znowu analogia do Cienkiej czerwonej linii) elektroniczny utwór, składający się w zasadzie z jednej długiej nuty. Drugą sekwencją batalistyczną jest bitwa o Iwo Jimę, gdzie ginie jedna z głównych postaci serialu. Nie dość, że dramatyczna muzyka ilustrująca tę bitwę jest wyjątkiem, jeśli chodzi o wykorzystanie ścieżki muzycznej w bitewnych sekwencjach serialu, jest to także jedyny fragment w Pacyfiku, który skomponował Hans Zimmer i chociażby dlatego godny uwagi.
Mimo różnic, generalnie trzeba powiedzieć, że oba seriale wykorzystują muzykę w sposób relatywnie podobny. Ilustracja ma charakter psychologiczny, pogłębia wydarzenia emocjonalne. Większa ilość muzyki w Pacyfiku wynika z realiów, które serial oddaje i generalnie innej konwencji i przesłania. Co do jakości, lepiej wypada muzyka Michaela Kamena, zdecydowanie. Temat Zimmera jest bardzo dobry i generalnie tematyka późniejszego miniserialu nie szwankuje, ale na poziomie klasy aranżacji, zastosowania orkiestry, chóru i muzyki w serialu, Kompania wypada dużo lepiej.
Doszliśmy do końca artykułu, więc czas na mały plebiscyt. Ciekawi jesteśmy, drodzy Hatakowicze, który z seriali podoba Wam się bardziej. A może lubicie obydwa? Zapraszamy do zagłosowania w ankiecie!
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat