Mark Gatiss – wywiad z brytyjskim aktorem, scenarzystą i twórcą serialu Sherlock
Rozmowa z Markiem Gatissem, aktorem znanym m.in. z Sherlocka i Gry o tron oraz scenarzystą Doktora Who czy Ligi Dżentelmenów.
Rozmowa z Markiem Gatissem, aktorem znanym m.in. z Sherlocka i Gry o tron oraz scenarzystą Doktora Who czy Ligi Dżentelmenów.
Spotkaliśmy się z Markiem tydzień temu na londyńskiej imprezie Doctor Who Festival, gdzie byliśmy dzięki pomocy polskiego oddziału BBC. Używam liczby mnogiej, ponieważ był ze mną również mój syn, wielki fan serialu Doctor Who, który brał czynny udział w wywiadach i również zadawał pytania. W dniu wywiadu wieczorem na antenie BBC1 miał premierę najnowszy odcinek tego serialu ze scenariuszem Marka Gatissa, Sleep No More (w Polsce emisja w 2016 r.). Od tego więc odcinka zaczęliśmy rozmowę:
Kamil Śmiałkowski: W tym roku obchodzisz już dziesiątą rocznicę swojej współpracy z serialem Doktor Who jako scenarzysta. Napisałeś osiem odcinków w ciągu dekady. Czy w takie dni jak dziś wciąż jesteś podekscytowany? Dziś telewizyjna premiera twojego nowego odcinka. Czekasz na reakcje widzów, krytyków?
Mark Gatiss: Jasne. Wciąż mnie to bardzo kręci. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie przywyknę. Taki dzień jak dziś to święto. Odkąd pamiętam, marzyłem, by być stałym członkiem ekipy tego serialu. Już jako dziecko byłem ciekawy, jak to wszystko działa, jak to powstaje. Chciałem poznać kulisy pracy w telewizji i nigdy nie wyrosłem z tej fascynacji, a teraz sam mogę wymyślać nowe historie do Doktora Who. To super zabawa - patrzeć, jak inni reagują na moje potwory.
Sam zagrałeś w dwóch odcinkach tego serialu (w trzech, jeśli liczyć podkładanie głosu). Myślisz, że wrócisz jeszcze też do Doktora jako aktor?
Pewnie, wciąż czekam na telefon i będę zachwycony, gdy zadzwoni. W starych seriach Doktora aktorzy często pojawiali się ponownie w tych samych albo i zupełnie nowych rolach. Teraz też czasem się tak dzieje. Ale myślę, że jest tak wielu świetnych aktorów, którzy wciąż marzą o występie w naszym serialu, a jeszcze nie mieli okazji, że powinienem ustąpić im miejsca.
Występujesz teraz zresztą w zupełnie innym serialu. Jesteś częścią wielkiej rodziny Game of Thrones. Jak się z tym czujesz?
Tak, jestem. Choć oczywiście jestem bardzo, bardzo małym członkiem tej wielkiej rodziny. Ale to świetna zabawa. Od razu się zgodziłem i cieszę się na każdą małą scenę, w której mogę się pojawić. Mam szczęście pracować przy serialach, które są prawdziwymi fenomenami. Z mnóstwem zagorzałych fanów, którzy czekają na każdy nowy odcinek i dla których po prostu chce się pracować. To, że bawimy się w takie imprezy jak ta, na której jesteśmy, czy wielka feta z okazji premiery tegorocznego sezonu Gry o tron w londyńskim Tower - to są chwile, które trudno zapomnieć. Wciąż jestem lekko oszołomiony.
No i muszę przyznać, że to po Grze o tron ludzie na całym świecie mnie rozpoznają, mimo że pojawiłem się dotąd ledwie w dwóch odcinkach.
Jestem wielkim fanem twojego starszego serialu, The League of Gentlemen. Uważam, że to jeden z najlepszych brytyjskich seriali komediowych wszech czasów. Bawiliście się tam świetnie, grając w kilku większość ról i pozwalając sobie na bardzo odważne żarty. Nie tęsknisz do tego rodzaju humoru, do przebierania się w sukienki?
Skąd wiesz, jak chodzę ubrany u siebie w domu? A co do serialu, wciąż się czasami spotykamy w tym gronie, w którym wymyśliliśmy Ligę, i chcemy coś wspólnie zrobić. Właśnie mija dziesięć lat, odkąd skończyliśmy tamtą przygodę, więc jest okazja. Na pewno w końcu coś powstanie. Poza tym myślę, że we wszystkim, co tworzę, jest troszkę tamtego humoru; staram się nie zgubić do końca tamtej odwagi, bezkompromisowości, wyrazistości. Nawet ten dzisiejszy odcinek Doktora - gdy sam o nim myślę, jest tu trochę czarnego humoru, a to właśnie uwielbiam najbardziej. Więc wciąż to we mnie siedzi i - jak widać - wyłazi przy różnych okazjach.
Gdy pisałeś ten scenariusz, od razu myślałeś o swoim dawnym koledze z Ligi? Że to on powinien zagrać jedną z głównych ról?
Dokładnie tak. Reece Shearsmith, współtwórca Ligi Dżentelmenów, od lat prosił mnie, by mógł coś zagrać w Doktorze. I tu stworzyłem coś specjalnie dla niego. Odnalazł się w tej roli idealnie – świetnie wiedział, czego od niego oczekuję, i zagrał to tak jak trzeba.
Czasem od dziecka myślisz o jakimś potworze, który gdzieś tam się czai, a kiedy wreszcie wymyślasz o nim opowieść, po prostu wiesz, że tak powinno to wyglądać od samego początku. Że to ten potwór. Że to ta historia, którą miałeś w głowie od dziecka. Razem z Reece'em tak podeszliśmy do tego odcinka.
Hubert Śmiałkowski: Czy planujesz w swoich kolejnych scenariuszach do Doktora użyć jakichś klasycznych potworów – Zygonów, Daleków, Cybermenów?
Nie, nie sądzę. Fajnie jest wprowadzać w fabuły elementy starszych historii - starsi widzowie lubią takie nostalgiczne rzeczy, a młodszym trzeba ciekawie od nowa pokazać, o co chodzi. Ale myślę, że to ma sens, jeśli masz w głowie coś, co idealnie pasuje do tych starszych postaci. Jak w Rose, pierwszym odcinku nowego Doktora, który był wariacją na pierwszy odcinek z Autonami. Wtedy był to debiut trzeciego Doktora i pierwszy kolorowy odcinek w historii, a teraz - powrót po latach przerwy i przedstawienie nowego, dziewiątego już Doktora. To było idealne – nowa historia dla nowej widowni i nawiązanie dla starszych. Ale nie widzę jakoś w swojej głowie tego rodzaju pomysłów. Lubię wymyślać zupełnie nowe postacie i historie.
Kamil Śmiałkowski: Chciałem jeszcze spytać o twój film telewizyjny An Adventure in Space and Time, opartą na faktach historię początków serialu Doktor Who, opowieść o BBC sprzed pół wieku. Skąd taki temat? Przeszłość telewizji to coś, co cię interesuje?
Ten pomysł był od lat moim marzeniem. W końcu to biografia programu telewizyjnego, który kocham. Od lat chciałem to napisać. To opowieść o czasach, o których nic nie wiedziałem. Gdy byłem dzieckiem i zacząłem oglądać serial, to były już czasy Jona Pertwee, trzeciego Doktora, ale potem rosłem i czytałem wszystko na ten temat. Jak serial powstał nieomal przypadkowo, jak zebrał wokół siebie grupkę nadzwyczaj utalentowanych ludzi, którzy nie mieli w ogóle budżetu i musieli kombinować. I stworzyli coś niesamowitego. Początkowo myślałem o tym, że uda się stworzyć ten film na czterdziestą rocznicę premiery serialu w 2003 roku, ale to były czasy jeszcze przed powrotem marki na antenę i nikt w telewizji nie był zainteresowany takim pomysłem. Potem była szansa, by nakręcić to, gdy odchodził dziesiąty Doktor – David Tennant. Tak, by pokazać ludziom, że w tym serialu nie aktor jest najważniejszy, że opowieść trwa od dekad mimo zmian w obsadzie, ale skończyło się na idealnej sytuacji – czyli stworzeniu filmu po prostu na półwiecze serialu. Mój scenariusz wreszcie zrealizowano i muszę przyznać, że to było chyba najlepsze doświadczenie w całej mojej pracy. Jestem po prostu szczęśliwy, że ten film powstał. Wszystko wyszło świetnie. David Bradley był niesamowity w roli Williama Hartnera, pamiętnego pierwszego Doktora. Dostaliśmy później mnóstwo listów, ludzie odebrali to dokładnie tak, jak marzyłem – jako piękną historię o ludziach i o ich pasji.
Osobną atrakcją była zabawa w odtworzenie pierwszej TARDIS i scen z klasycznych odcinków. To była super przygoda.
Ten okres w historii brytyjskiej rozrywki jest ostatnio dość popularny. Od wspomnień twórców Monty Pythona po najnowszą powieść Nicka Hornsby'ego, Funny Girl. Myślisz, że to jakaś moda?
Nie wiem. Jest coś pociągającego w opowieściach o początkach sławnych spraw. Najważniejsza jest historia. Czasem to, co się tam kryje, jest naprawdę dramatyczne, czasem przypadkowe czy zabawne. Tamte lata w BBC z pewnością były interesujące. Ale przecież nie jest powiedziane, że dzisiejsze są inne. Może kiedyś powstanie film o początkach nowego Doktora Who?
Lubimy nostalgię. Nie inaczej jest przecież w Hollywood. Spójrz na filmy w rodzaju Singin' in the Rain czy Sunset Blvd.. Oni tam też lubią wspominać swoją historię, i to szybko. Przecież między czasami niemego kina a tymi obrazami minęło raptem kilkadziesiąt lat i już ich złapała nostalgia. I zobacz – ciekawe jest, że ten odstęp między niemym kinem a Deszczową piosenką jest mniej więcej taki jak między Back to the Future a naszymi czasami. To tyle co nic. Tak szybko to wszystko leci.
Czy lubisz pisać dla samego siebie? Gatiss scenarzysta dla Gatissa aktora? Robiłeś to w Lidze Dżentelmenów, teraz czasem w Sherlock...
Tak, jasne, że lubię. W Lidze takie było założenie - tworzyliśmy i sami to odgrywaliśmy. Przy Sherlocku różnie to bywa, ale to z pewnością fajne. I łatwe. Oczywiście to nie jest tak, że zostawiam wtedy dla siebie wszystkie najlepsze kwestie. Nie skrywam ich skrzętnie, by je potem móc wypowiedzieć.
No, ale grasz Mycrofta, czyli mądrzejszego brata. Mycrofta dotąd grali aktorzy naprawdę świetni, m.in. Richard E. Grant, Stephen Fry, Rhys Ifans. Wszak trzeba tu niemal zdominować Sherlocka.
Tak, to przecież mądrzejszy Holmes. To pada w oryginalnych tekstach Conan Doyle'a. Tam Sherlock mówi – on jest mądrzejszy ode mnie. Tylko znacznie bardziej leniwy. W tekstach źródłowych Mycroft jest bardzo gruby. Nas inspirował trochę film Billiego Wildera Prywatne życie Sherlocka Holmesa, gdzie bracia są znacznie bardziej zantagonizowani. Chodzi o to, że Mycroft jest leniwy w takim sensie, że woli przy pomocy Sherlocka wykonywać całą trudną robotę. Wyręczać się nim. Ale jest mądry, co oczywiście inspiruje nas do wielu żartów, bo przecież dedukcja to ciężka praca i Sherlock ją wykonuje, a Mycroft jest po prostu o krok lepszy. Więc gdy Sherlock mówi: "Widzę po podeszwach twych butów, że byłeś dziś przed południem na poczcie", Mycroft odpowiada: "Po ósmej", na co Sherlock: "Tak, oczywiście". I nie trzeba w ogóle tłumaczyć, o co chodzi. Bracia wiedzą.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat