Arrow: sezon 5, odcinek 2 – recenzja
Arrow nadal pozytywnie zaskakuje. Na razie nie jest to ten sam chłam, jakim stacja The CW karmiła nas przez dwa ostatnie sezony. Ograniczenie wątków uczuciowych oraz dramacików i zastąpienie ich bardziej dojrzałą, a przy tym lepiej zrealizowaną akcją wychodzi temu serialowi na dobre.
Arrow nadal pozytywnie zaskakuje. Na razie nie jest to ten sam chłam, jakim stacja The CW karmiła nas przez dwa ostatnie sezony. Ograniczenie wątków uczuciowych oraz dramacików i zastąpienie ich bardziej dojrzałą, a przy tym lepiej zrealizowaną akcją wychodzi temu serialowi na dobre.
Chyba nie ma widza, któremu nie podoba się pozytywna zmiana związana z serialem Arrow. Jednocześnie pewnie wszyscy drżą ze strachu, że to zwykła podpucha i zaraz zaczną się płaczliwe wątki Olicity, pojawią się ckliwe, bohaterskie przemowy, a wszystkie walki będą wyglądały jak w tanim filmie klasy Z. Dlatego należy się teraz cieszyć tym, co mamy - a jest czym.
Zaczynając od końca, twórcy zataczają w pewnym sensie koło, tworząc w ten sposób swoistą klamrę zamykającą wszystkie sezony Arrow. Nowy główny przeciwnik – Prometeusz – to wypisz wymaluj połączenie Malcolma Merlyna z pierwszego sezonu oraz Slade’a Wilsona z drugiego. To też pójście drogą, jaką od początku kroczy inna produkcja stacji The CW, a mianowicie Flash, w którym niemal co sezon (bo w trzecim może jednak być inaczej) Barry Allen mierzy się ze speedsterami – co do tej pory się mimo wszystko sprawdzało. No i wreszcie to powrót do korzeni. Oliver Queen aka Green Arrow będzie musiał się zmierzyć z postacią, której „nadludzką mocą” jest świetne wyszkolenie i ogromna inteligencja. Właśnie takie Arrow najbardziej pokochali widzowie w pierwszych dwóch sezonach, stąd należą się pochwały za to, że skoro twórcy nie potrafią nic innego sensownego wymyślić (vide trzeci i czwarty sezon), to wracają do sprawdzonego schematu. Możemy chyba zaufać, że starcie Zielonej Strzały z Prometeuszem powinno być, mówiąc potocznie, epickie, ale nie uprzedzajmy jeszcze faktów.
Jak na razie świetnym zabiegiem jest bardzo powolne wprowadzanie łotra. Dosłownie minuta ekranowa daje widzowi więcej wrażeń niż ciągłe pokazywanie „największego” wroga Olivera. Dodając do tego to, że nie mamy kompletnie pojęcia, kim owa postać jest (fani podejrzewają, że może to być sam Slade albo… Tommy Merlyn!), to zwyczajnie chcemy jej więcej. Właśnie też między innymi dlatego oglądamy kolejne odcinki. Byłoby jednak nieuczciwe, gdyby był to jedyny powód, ponieważ – co nawet mnie zaskakuje – Arrow jest jak na razie naprawdę o wiele lepszym serialem niż w poprzednich dwóch sezonach.
Spora w tym zasługa rozdzielenia Olivera i Felicity. Im bliższej siebie byli, tym gorzej wychodził na tym serial. Teraz wszystko pozornie wróciło do normy sprzed lat: żyją swoimi osobnymi życiami i świetnie się uzupełniają, gdy trzeba walczyć ze złem. Co więcej, wróciła Felicity w wersji, jaką widzowie kochali najbardziej – inteligentnej kobiety rzucającej naprawdę zabawnymi uwagami, a przy tym kluczowego wsparcia dla Team Arrow. À propos formującej się drużyny, niestety to chyba najsłabsza część piątego sezonu. Nowi bohaterowie nie przekonują, a przy tym widać, że będzie mnóstwo fabularnych wpadek. Bicz na siebie twórcy zresztą sami ukręcili w momencie, kiedy Oliver stwierdził, że on potrzebował pięciu lat na to, by dojść do takiej sprawności, a Laurel Lance tyle czasu nie miała i skończyła jak skończyła. Prawda jest taka, o czym wiemy już teraz, że nowy Team Arrow również tyle czasu mieć nie będzie, przez co będą bardziej szkodzić niż pomagać, a przynajmniej przy tytułowym bohaterze będą się prezentować jak prawdziwe żółtodzioby.
Proces rekrutacji do Team Arrow w drugim odcinku biegnie równolegle do wydarzeń z retrospekcji, w których widzimy, jak Oliver był rekrutowany do Bratvy. Za powrót do przeszłości Queena należą się brawa – to jak na razie najlepszy wątek w całym piątym sezonie (tak realizacyjnie, jak i fabularnie). Oczywiście wpływ na taki, a nie inny odbiór ma też to, że są to krótkie przerywniki między współczesnymi wydarzeniami, ale dzięki temu nie ma czasu na nudne motywy, a tych przecież nadal jest wiele. Choćby Oliver burmistrz – moim zdaniem wypada bardzo słabo. Bardziej przekonująco Oliver prezentował się w roli bogatego lekkoducha, któremu zależy tylko na zaliczaniu kolejnych panienek. Kontrast tworzony z jego alter ego, czyli Green Arrowem, był o wiele ciekawszy. Wiecznie pijany Quentin Lance również wypada bardzo blado. Można zrozumieć, że w ten sposób scenarzyści chcą pokazać jego żal po stracie córki, ale nie czarujmy się - im bardziej starają się pokazać głębię postaci, tym wyraźniej ją spłaszczają.
Warto poruszyć jeszcze wątek Diggle’a, który toczy się równolegle do wydarzeń w Star City. Aktualnie widzimy Johna tylko i wyłącznie w roli żołnierza wykonującego posłusznie wyznaczone mu zadania. Trudno jeszcze ocenić, jaką rolę ma do odegrania w nowym sezonie. Na razie odnosi się wrażenie, że twórcy po prostu chcą pokazać jego życie po Team Arrow, z czasem jednak może się to zmienić.
Piąty sezon Arrow jak na razie może się podobać, i to nawet bardzo. Nie jest to już teen drama, sceny walk wyglądają naprawdę sensownie (zwłaszcza te w retrospekcjach), fabuła również już tak nie zgrzyta i nawet wspominanie przy każdej możliwej okazji o Laurel Lance zbytnio (jeszcze) nie irytuje. Owszem, należy zdać sobie sprawę, że Arrow już nie ma szans dojść do takiego poziomu jak Agenci T.A.R.C.Z.Y. czy choćby Gotham, ale ma ogromną szansę na to, by z czwórki seriali ze stajni DC tworzonych dla stacji The CW stać się znów tym najlepszym. Czy tak będzie - przekonamy się za kilka miesięcy.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat