Arrow: sezon 5, odcinek 6 – recenzja
Odcinek o wiele mówiącym tytule So It Begins z jednej strony potrafi oczarować, a z drugiej zdecydowanie irytuje, nawiązując do legendarnych dwóch poprzednich sezonów. Widać twórcy, skupiając się na jednym, dobrze poprowadzonym wątku, olewają wszystko inne.
Odcinek o wiele mówiącym tytule So It Begins z jednej strony potrafi oczarować, a z drugiej zdecydowanie irytuje, nawiązując do legendarnych dwóch poprzednich sezonów. Widać twórcy, skupiając się na jednym, dobrze poprowadzonym wątku, olewają wszystko inne.
W tym sezonie na poziom Arrow nie można było narzekać. Były słabsze momenty, ale dla kogoś, kto jest z tym serialem od samego początku, nie jest to nic zaskakującego. Zaskoczeniem jest natomiast to, że piąty sezon naprawdę dobrze się ogląda. Fabuła z reguły ma sens, sceny walk, akcji są o wiele lepiej kręcone, nie ma irytujących wątków dramatycznych i jest ciekawa retrospekcja. W szóstym odcinku tego sezonu coś ewidentnie jednak nie zagrało. Owszem, wątek Prometeusza jest naprawdę dobrze poprowadzony, i co najważniejsze, z ciekawym pomysłem. Retrospekcje też dają radę (choć momentami są kulawe i dziurawe), ale reszty... powiedzieć, że mogłoby nie być, to mało powiedziane.
Zacznijmy od tego, co naprawdę jest dobre, czyli Prometeusza. W tym wątku dostajemy wszystko, co powinien dać nam serial, by zatrzymać nas przy ekranie. Naprawdę mocnego i zdecydowanego złoczyńcę o nieznanej tożsamości, który podobnie jak Slade Wilson kilka sezonów temu, wie o Olivierze rzeczy, których teoretycznie wiedzieć nie powinien. Jego wprowadzanie do świata Arrow nadal przebiega sprawnie. Tym razem główny przeciwnik Green Arrow rozpoczął z nim śmiertelną rozgrywkę, dając mu ofiary, które w pewnym stopniu są skomplikowaną zagadką. Ich imiona i nazwiska to anagramy nazwisk ludzi, które znajdowały się w notesie jego zmarłego ojca (czy ten trop nie byłby najodpowiedniejszy w kwestii ustalenia tożsamości Prometeusza?). Idąc po nitce do kłębka, udaje się ustalić tożsamość kolejnych ofiar i ostatecznie je ocalić. Sam pomysł anagramów z imion i nazwisk, choć zapożyczony, był zdecydowanie czymś nowym w świecie Arrow. Kiedy dołożymy do tego gwiazdki, którymi zabijał Prometeusz, a które powstały z grotów strzał Green Arrow, mamy naprawdę ciekawie zarysowaną intrygę. To pokazuje, że mimo wszystko twórcy się trochę wysilili, aby urozmaicić wątek główny tego odcinka. Byłoby idealnie, gdyby nie było pewnych zgrzytów. Jeden z nich związany jest z walką Artemis, czyli 17-letniego żółtodzioba, z Prometeuszem. Momentami walczyła z nim jak równy z równym, a nawet zdołała go zranić, co przy poziomie wyszkolenia tego drugiego powinno być wręcz niemożliwe. No, ale takich kwiatków mieliśmy w przeszłości wiele. Pozostając przy nowym Team Arrow – relacje pomiędzy nimi a Oliverem są bezsensownie utrudniane słynnymi już „Tajemnicami”, które mogą zniszczyć wszystko... Twórcy starają się komplikować fabułę tam, gdzie to jest niepotrzebne, ośmieszając przy tym samych siebie.
Osobno należy potraktować wątki, które dzieją się, kiedy Oliver pełni rolę burmistrza Star City. Kwestia wydumanego festiwalu muzycznego mającego przyciągnąć rzesze turystów była naciągana jak gumka w majtkach. Generalnie wątki polityczne w Arrow są niestety bardzo słabą stroną serialu i rzadko kiedy wnoszą coś do fabuły. Nawet „romans” Oliego z dziennikarką jest tu całkowicie zbędny.
Nie najgorzej wypadły natomiast retrospekcje, choć momentami brakowało w nich logiki (na jej brak można było również narzekać w wielu innych scenach, nie tylko z retrospekcji) w poczynaniach bohaterów. Cieszy natomiast wprowadzenie długo wyczekiwanego Konstantina Kovara granego przez Dolpha Lundgrena. Legenda kina akcji w filmach klasy B (a czasem C i D) świetnie wprowadziła się do serialu ze świata DC i tylko można żałować, że kontakt z nią będzie jednak sporadyczny. To postać mocna i wyrazista, co w tym serialu nie powinno nikogo dziwić, bo większość osób z obsady taka po prostu nie jest. Trudno oczywiście ocenić, jak skończy się wątek z historii Olivera w Bratvie, ale powinno być cały czas ciekawie.
Trudno natomiast wytłumaczyć ostatnią scenę tego odcinka. Rzucenie podejrzeń na Quentina Lance'a, że to on jest Prometeuszem, przypomina po prostu parodię. Oczywiście ten zabieg miałby rację bytu, gdyby chodziło np. o kogoś z Team Arrow – tu byłoby to bardziej prawdopodobne. Oczywiście to by mogło tłumaczyć scenę w pociągu. Lance został np. zahipnotyzowany, odurzony itp. i służy nieświadomie Prometeuszowi, dzięki czemu ten może mieszać w życiu Olivera, ile dusza zapragnie. Z drugiej strony niejednokrotnie widzieliśmy w tym serialu, że niewiele czasu wystarczy na to, aby wyszkolić kogoś w sztukach walki (Laurel Lance czy ostatnio Curtis), jednak bardziej prawdopodobna byłaby jednak ta pierwsza wersja. Oczywiście nie możemy do końca wykluczać teraz byłego kapitana policji w Star City, ale byłoby to jednak niepoważne zagranie ze strony twórców, które... jednak niejednokrotnie im się już zdarzało. Mając jednak świadomość, że udaje im się powoli zmazywać haniebne plamy z poprzednich sezonów chyba na takie zagranie jednak by się nie zdecydowali.
Piąty sezon nadal dobrze się ogląda. Owszem, w So It Begins było sporo irytujących dziur w fabule czy kompletnie bezsensownych wątków. Udało się to nadrobić samym wątkiem Prometeusza i mimo wszystko retrospekcjami. Niemniej po raz kolejny wróciły demony poprzednich sezonów, gdzie głupot i debilizmów na jedną minutę było od groma. Oby do tego nie powrócono.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat