Bone Tomahawk: Skostniały western – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 29 kwietnia 2016Bone Tomahawk C. Criaga Zahlera jest jedną z tych produkcji, które próbują odmitologizować western poprzez zerwanie ze schematami klasycznego amerykańskiego gatunku filmowego. Próbę tę można uznać za udaną, ale o jakimkolwiek nowatorstwie nie ma tu mowy.
Bone Tomahawk C. Criaga Zahlera jest jedną z tych produkcji, które próbują odmitologizować western poprzez zerwanie ze schematami klasycznego amerykańskiego gatunku filmowego. Próbę tę można uznać za udaną, ale o jakimkolwiek nowatorstwie nie ma tu mowy.
Akcja filmu rozpoczyna się w Bright Hope, niewielkim miasteczku na Dzikim Zachodzie, w którym przez przypadek przybywa awanturnik Purvis (David Arquette). Ma on na sumieniu straszną zbrodnię - zbezcześcił cmentarz należący do wrogiego i niebezpiecznego plemienia Indian. Miejscowy szeryf, Franklin Hunt (Kurt Rusell), aresztuje łotrzyka, jednak nie łagodzi to gniewu Indian. Atakują oni miasto pod osłoną nocy, porywając przy okazji miejscową lekarkę (Lily Simmons). Stróż prawa organizuje akcję pościgową, zabierając ze sobą męża lekarki (Patrick Wilson), zastępcę szeryfa (Richard Jenkins) i twardego poszukiwacza przygód (Matthew Fox). Bohaterowie nie wiedzą jednak, że droga, którą zmierzają, prowadzi prosto do piekła pełnego kanibali.
Trzeba przyznać, że obsada, którą udało się zebrać temu debiutującemu reżyserowi, jest wyborna. Oczywiście nie są to najbardziej topowi aktorzy, ale niezwykle interesujący i utalentowani. Kurt Rusell, odkryty na nowo przez Quentina Tarantino, po raz kolejny wciela się w ikonicznego bohatera westernu. Był już łowcą nagród, teraz został szeryfem. Wizualnie jest to ta sama persona co John Rurth w Nienawistnej ósemce - i bardzo dobrze, bo znowu mamy świetnie wykreowaną postać. Patrick Wilson, który zabłysnął niedawno w drugim sezonie Fargo, znowu wciela się w sympatyczną, praworządną, wrażliwą osobę, podobnie jak w prawie wszystkich swoich poprzednich filmach. Richard Jenkins, mistrz drugiego planu, w Bone Tomahawk nie schodzi poniżej swojego poziomu i staje się najbardziej charakterystycznym indywiduum obrazu. Mimo że stereotypowe dopasowanie ról do aktorów może sugerować wtórność, nic takiego się nie dzieje. Oglądamy doskonałych artystów w ich najbardziej stylowych wcieleniach. Reżyser, ufając im, daje pole do popisu, pozwala szarżować, nie boi się przerysowań. Wszystko po to, aby zaznaczyć przewrotność gatunkową obrazu.
Gatunkiem odświeżanym w Bone Tomahawk jest oczywiście western, choć to nie pierwsza próba takiego działania w ostatnich latach. Inspiracja twórczością Quentina Tarantino jest bezsprzeczna, jednak reżyserowi zabrakło pewnej lekkości w przedstawianiu wydarzeń. Film można podzielić na dwie części. Pierwsza jest bardzo powolna - podróż drużyny do siedliska kanibali opiera się na niekończących się dialogach, monologach, przemyśleniach głównych bohaterów na temat życia, śmierci i miłości. We wszystko oczywiście wpleciony jest humor, ale nie odgrywa on dużej roli. To bardziej drobne żarty zawarte w rozmowie bohaterów niż przewrotna zabawa formą i treścią, która miałaby na celu skonfundować western jako gatunek już nieco trącący myszką. W ten sposób swoje filmy prowadzi Tarantino, co czyni go najbardziej twórczym filmowym artystą postmodernizmu.
Druga część obrazu to oczywiście konfrontacja z plemieniem kanibali. Tutaj jest o wiele ciekawiej. Gatunek filmowy przechodzi w horror gore. Jest bardzo naturalistycznie, brutalnie i pomysłowo. Indianie to naprawdę przerażające istoty. Ich fizjonomia, bestialstwo czy wyjątkowy sposób komunikacji zapadają w pamięć na długo po seansie. Taki skok gatunkowy - od melancholijnego kina drogi po brutalny horror - to z pewnością zabieg celowy i po raz kolejny inspiracja twórczością Tarantino. Reżyser Django zazwyczaj kończy swoje obrazy totalną rozwałką. Można powiedzieć, że to taki jego znaki firmowy. U Zahera nie ma klasycznej rozwałki, tylko okrutna konfrontacja pozbawiona jakichkolwiek zasad i sentymentów. To, co się dzieje w drugiej połowie filmu, nie ma nic wspólnego z westernem i kontrastuje z pierwszą częścią obrazu, mającą nakreślić sylwetki bohaterów jako - bądź co bądź - idealistów.
Wybory, które podejmują bohaterowie w obliczu nieopisanego okrucieństwa, są jednak koniec końców idealistyczne. To sprawia, że Bone Tomahawk finalnie nie odchodzi daleko od klasycznego westernu, niosąc przesłanie tradycyjne. Dlatego też nie odmitologizowuje westernu całkowicie. Odświeża jedynie formę i pokazuje, że da się ten skostniały model filmowy połączyć z innymi gatunkami. Dużo bardziej nowatorskie w tym względzie było chociażby Bez przebaczenia Clinta Eastwooda z 1992 roku. Mimo że nie oglądaliśmy tam Indian kanibali, odwrócenie schematów było całkowite. C. Craig Zahlera bardzo chciał zrobić western postmodernistyczny, ale zabrakło mu odwagi i umiejętności, aby wyszło lepiej niż poprawnie. Mimo to warto obejrzeć Bone Tomahawk chociażby ze względu na doskonałą obsadę, wyrazistych antagonistów i tytułowy tomahawk z kości zrobiony.
Źródło: zdjęcie główne: RLJ Entertainment
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat