„Constantine”: sezon 1, odcinek 1 – recenzja
Brytyjski egzorcysta zalicza udany start. Constantine może i nie powala jakością efektów specjalnych, ale tak naprawdę w tej historii chodzi przede wszystkim o tytułowego bohatera, a tego Matt Ryan portretuje świetnie.
Brytyjski egzorcysta zalicza udany start. Constantine może i nie powala jakością efektów specjalnych, ale tak naprawdę w tej historii chodzi przede wszystkim o tytułowego bohatera, a tego Matt Ryan portretuje świetnie.
Constantine to ekranizacja jednego z bardziej znanych komiksów. Tytułowa postać zrodziła się w wyobraźni Alana Moore’a, który stworzył ją na potrzeby historii o Potworze z bagien. Pyskaty egzorcysta z brytyjskim akcentem na tyle spodobał się jednak czytelnikom, że szybko otrzymał własną serię, a ta obecnie tworzy podwaliny komiksowego kanonu. Bo i czemu nie? Oto bohater, który sam niekoniecznie wiele robi, za to ma zdolność wyręczania się innymi, oszukiwania (samego Lucyfera!) i manipulowania; jest przy tym opryskliwy i rzadko miewa dobry humor (Constantine był dupkiem na długo przed erą dra House'a i Sheldona).
Serial powinien więc opowiadać o dupku. I to robi. Grany przez Matta Ryana John Constantine to główna ozdoba tej produkcji. Fani oryginału mogą narzekać, że prochowiec zbyt elegancki, krawat zbyt nonszalancko zawiązany, a w ustach brak charakterystycznego papierosa (jest za to zapalniczka w dłoni) - szlug w gębie nie decyduje jednak o osobowości egzorcysty. I bez niego Ryan ma w sobie tę dziwną energię, sprawia wrażenie kolesia na wiecznym głodzie kawy, którego ktoś wyrwał z łóżka i kazał walczyć z demonami; przez większość czasu jest niemrawy, leniwy, a na wszystkich wokół patrzy niechętnie, gdy jednak go wkurzyć, pokazuje charakterek. Ma też gorszą stronę, by gdy chodzi o osiąganie swoich celów, potrafi być bezwzględny nie tylko dla stworów z piekieł – już w pilocie widzimy, jak do udziału w niebezpiecznej misji jednego z pomocników werbuje szantażem, w pewnym momencie nie waha się też poświęcić życia kogoś innego (i niewinnego) dla ratowania bliskiej osoby. O taką złożoność tej postaci chodzi. Smaczku dodaje wątek Astry i wielkiej porażki Constantine’a, który będzie historią przewijającą się przez wszystkie odcinki serialu, a jednocześnie paliwem napędowym głównego bohatera, który do swojej roboty inaczej by się nie palił – w końcu poznajemy go, gdy próbuje podczas dobrowolnego pobytu w szpitalu odciąć się od swoich zdolności.
[video-browser playlist="632012" suggest=""]
Narzekać można na stronę wizualną, bo pod tym względem Constantine dobitnie przypomni Wam, że macie do czynienia z produkcją telewizyjną – słup ognia w finale wygląda tragicznie, nie lepiej niż wielgachny demon ze snu Johna, który wygląda, jakby urwał się z intra gry komputerowej sprzed dekady. Gdy zaś patrzy się na Harolda Perrineau w roli anioła, nie sposób nie porównywać go z Tildą Swinton, która w filmie Constantine tak wspaniale pasowała do roli Gabriela. W serialu przyjdzie nam zadowolić się Linkiem z Matrixa.
Okazuje się też, że serial zyskał na zmianach, bo ekipa dokonała pewnych przeróbek, mianowicie podziękowała Lucy Griffiths, którą John ratuje w 1. odcinku, a która miała stać się jego stałą partnerką. W nowej wersji jednak odchodzi, a przyczyna tej decyzji została świetnie wpasowana w fabułę, powiedziała nam nieco o świecie oraz zagrożeniach czyhających na Constantine’a i o samym bohaterze. Plus za odwagę.
Czytaj również: KOMIKSOLOGIA: Constantine 01x01
Constantine okazuje się więc serialem może nie zachwycającym, ale zapowiadającym się bardzo rozrywkowo i sympatycznie, głównie ze względu na tytułową postać. Pokazane w pilocie smaczki i nawiązania do komiksów są też zapowiedzią bogactwa oryginalnego uniwersum, z którego można korzystać – oby twórcy poszli tą ścieżką, a zyskamy kolejną wartą uwagi produkcję.
Poznaj recenzenta
Marcin ZwierzchowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat