Crash Bandicoot 4: Najwyższy czas - recenzja gry
Data premiery w Polsce: 2 października 2020Czy przed premierą miałem obawy o to, że gra od Toys for Bob powieli te same schematy i mechaniki? Miałem. A czy miały one uzasadnienie?
Czy przed premierą miałem obawy o to, że gra od Toys for Bob powieli te same schematy i mechaniki? Miałem. A czy miały one uzasadnienie?
Wiecie, kiedy miałem pierwszą styczność z Crashem? Taką prawdziwą, nie na youtubie? Wstyd się przyznać, ale podczas grania w… Uncharted. Dopiero po tym, jak zagrałem, kupiłem sobie odświeżoną trylogię od Viscarious Visions (tak, to ekipa od odświeżonego Tony'ego Hawka). I bawiłem się naprawdę świetnie. I właśnie dlatego z niecierpliwością czekałem na dalsze losy Jamraja. Zresztą, ekipa odpowiedzialna za ten tytuł w listopadzie 2018 roku wydała zremasterowane losy Spyro, drugiej platformowej legendy z czasów PSXa. I Spyro Reignited Trilogy było naprawdę świetne. To uspokajało. Dawało poczucie, że nowy Crash będzie na bardzo wysokim poziomie.
Crash Bandicoot 4: Najwyższy czas jest bezpośrednim sequelem Warped. Dr. Neo Cortex, Uka Uka i N.Tropy, arcywrogowie naszego bohatera znajdują, pomimo zamknięcia daleko w odmętach galaktyki, sposobność na ucieczkę z więzienia. I robią to w iście wielkim stylu, ponieważ otworzyli szczeliny kwantowe, co doprowadziło do wymieszania się równoległych rzeczywistości. Brzmi skomplikowanie? I może na pierwszy rzut oka takie właśnie jest, jednakże dla nas, graczy, to po prostu przepustka do odwiedzenia wielu różnorodnych lokacji. Co w nich będziemy robić? To, co Jamraj potrafi najlepiej. Zbieramy jabłka, klejnoty, pokonujemy kolejnych przeciwników, rozwalamy skrzynki.
Poprzednie zdanie może sugerować, że wykonujemy tylko kilka czynności i gra może się szybko znudzić. Nic z tych rzeczy. Dlaczego? Po pierwsze – dzięki wspomnianej już różnorodności lokacji. A po drugie – dzięki różnym kwantowym maskom. Oprócz Aku Aku bowiem zdobędziemy inne, które mają różne właściwości. I tak dzięki temu mamy spowolnienie czasu, wzmocnienie wirowania Crasha oraz Coco (tak, można będzie się wcielić i w nią), ale też manipulację grawitacją czy możliwość zmaterializowania sobie obiektów z innego wymiaru. Znów brzmi skomplikowanie? I tym razem często tak jest. Żeby zaliczyć lokację na 100% trzeba się nie tylko porządnie naklikać i idealnie trafiać w miejsca lądowania czy uderzenia, ale też wykorzystywać w pełni możliwości naszych masek. Bez tego, jeśli jesteście fanami zaliczania gier na maxa, nie macie najmniejszych szans. Choć były momenty (a nawet sporo takich momentów), w których samo zaliczenie etapu nie było dla mnie oczywiste. A zaliczenie go na 100%? Byłem tego pewny, i to nie raz. Wydawało mi się, że niszczyłem wszystkie skrzynie. Na koniec widziałem wynik pokroju 102/104. Szczęka spadała do piwnicy, a ja wydobywałem z siebie tylko słowa, które powszechnie uważa się za łacinę podwórkową. Czy 2 minuty później znów próbowałem? No pewnie! Ciekawe jest też to, że im dalej jesteśmy w grze, tym więcej nowych większych i mniejszych mechanik widzimy.
No dobrze, ale czy wyłącznie samym Crashem i Coco możemy tu rozbijać skrzynie i zbierać jabłka? Otóż nie. Do naszej dyspozycji oddano również, choć w określonych momentach, innych bohaterów. Tawna, Neo Cortex czy nawet Dingodile – grając nimi, mamy inne umiejętności, które musimy dostosować do warunków, które serwują nam kolejne lokacje. Tutaj mam jeden niewielki zgrzyt. Wcielając się m.in. w ostatniego z wyżej wymienionych, do naszej dyspozycji trafia gadżet miotający „pociskami”. I niestety, ale nigdy nie ma pewności że trafimy w to, co chcemy, pomimo dobrego doboru kierunku. Nie będę się czepiał jednak na siłę. Zirytowało mnie to dwa, może trzy razy na dosłownie chwilę i szybko przeszło. Najważniejsze jednak, że każda z grywalnych postaci wymaga trochę innego podejścia do etapu, a i ja czułem że gra się nimi inaczej. A o to przecież tu chodzi, prawda?
Oprawa audiowizualna. Tutaj nie mogę się do niczego przyczepić. Gra wygląda bardzo ładnie. Ba, nawet widok wyboru kolejnych etapów czy lokacji wygląda naprawdę dobrze. Na udźwiękowienie też nie można powiedzieć złego słowa. Dobrze działają komentarze, jak to całość naszej pracy jest niczym błędne koło, bo przecież co z tego, że pokonamy zło, skoro zło to zło, i tak w końcu powróci. Niejednokrotnie uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc te „filozoficzne” wywody bohaterów czwartego Crasha.
A teraz sedno sprawy – czy jest tu coś do roboty poza przejściem lokacji? Ależ oczywiście. Skończenie fabuły w grze nie sprawi, że powinno się ja zostawić, czy o zgrozo – odinstalować. Nowy Crash bowiem ma w swoim zanadrzu jeszcze co nieco do zabawy. Pierwsza rzecz, o której wspominałem już wyżej, maksowanie kolejnych etapów i lokacji. Druga to tryb, w którym mamy określoną liczbę żyć i po „śmierci” naszej postaci przekazujemy pada kolejnej osobie. Możemy też zadecydować, w którym miejscu ma się odrodzić. Kolejną jest pokonywanie określonych etapów przez kilka osób i osiąganiu przy tym jak najlepszego wyniku. Nie są to duże tryby, które odwrócą grę do góry nogami, ale fajne umilacze do grania w kilka osób.
Reasumując to wszystko i odpowiadając na pytanie z początku tekstu – czy moje obawy miały jakiekolwiek uzasadnienie? Absolutnie nie. Czy Crash Bandicoot 4: Najwyższy czas funduje nam podobne na pierwszy rzut oka poziomy lub raczy nas tymi samymi mechanikami? Tak, ale im dalej, tym więcej ciekawych nowości mniejszych i większych serwują nam twórcy. A do tego wszystko tu jest na swoim miejscu, nic nie razi w oczy, historia jest taka, jak być powinna, a nasz rudy Jamraj i ekipa są po prostu świetni. Toys for Bob – odwaliliście kawał świetnej roboty! Ta gra to jest król platformówek, rzekłem!
Poznaj recenzenta
Krzysztof TałajczykDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat