Diuna: Proroctwo: odcinek 6 (finał sezonu) - recenzja
Data premiery w Polsce: 23 grudnia 2024Diuna: Proroctwo kończy pierwszy sezon w szalonym tempie i z przytupem. Twórcom nie udało się jednak sprawić, by niedoskonałości tego serialu odeszły raz na zawsze.
Diuna: Proroctwo kończy pierwszy sezon w szalonym tempie i z przytupem. Twórcom nie udało się jednak sprawić, by niedoskonałości tego serialu odeszły raz na zawsze.
Mam olbrzymi problem z finałowym odcinkiem 1. sezonu serialu Diuna: Proroctwo. Gdy spojrzymy na niego jak na osobną opowieść, jego wartka akcja i kilka naprawdę emocjonujących sekwencji z całą pewnością mogłyby zaspokoić oczekiwania nie tak znowu małej grupy widzów. Problem polega na tym, że traktując go tak, jak powinien być traktowany – jako kulminację dotychczasowych wydarzeń ukazanych w produkcji – The High-Handed Enemy rozczarowuje. Odnoszę wrażenie, że twórcy z rozmaitych przyczyn poszatkowali całą tę historię bez ładu i składu, a zapanowanie nad rozjeżdżającymi się i załamującymi pod wpływem narracyjnego ciężaru wątkami koniec końców okazało się niemożliwe. Paradoksalne jest to, że podsumowanie sezonu najlepiej sprawdza się jako jedno wielkie wprowadzenie do tego, co zobaczymy w oficjalnie już ogłoszonej, drugiej odsłonie serii. Nie jestem pewny, czy autorom chodziło wyłącznie o wzbudzenie w widzach tylko takich odczuć. Serialowa Diuna zdecydowanie więcej obiecuje, niż wyjawia, igrając z naszą cierpliwością do granic możliwości. Finalnie możemy dojść do wniosku, że Proroctwo to udana opowieść w materii przedstawiania politycznej intrygi. Znacznie gorzej radzi sobie z tym, czym wymyślony przez Franka Herberta świat pulsuje, a czym wabiono nas przez kilka ostatnich tygodni – mistycyzmem i wszechobecną tajemnicą. I znów paradoks: to absolutnie nie oznacza, że tę produkcję powinniśmy skreślić. Drugi sezon siłą rzeczy zapowiada się przecież wybornie.
W The High-Handed Enemy dzieje się mnóstwo, a akcja pędzi na złamanie karku. Nie, to żaden świąteczny prezent, który mają dla nas twórcy, lecz konsekwencja ich poprzednich wyborów i dość osobliwego sposobu prowadzenia narracji – próba domknięcia wszystkich składowych tej historii wymagała szalonego tempa. Imperator Javicco najpierw zostaje odsunięty na polityczny boczny tor przez swoją żonę, Natalyę, by później błagać o pomoc Valyę; ta ostatnia wyjawia mu jednak prawdę o jego położeniu i manipulacjach Zgromadzenia, co ostatecznie doprowadza do odebrania sobie przez niego życia, tuż obok zabitej przez Natalyę Franceski. Sama Valya przy pomocy zmieniającej kształt Theodosii uwalnia pojmanych wcześniej księżniczkę Ynez i Keirana Atrydę, zabierając ich w finałowej scenie na Arrakis. W międzyczasie dochodzi do konfrontacji Matki Przełożonej z Desmondem, który wybudza w jej ciele uśpionego wirusa. Ta okrutna próba uświadamia Valyi, że w organizmie Harta tajemniczy antagonista umieścił myślącą maszynę – wszystko wskazuje więc na to, że w 2. sezonie zobaczymy organizację Bene Tleilax, odwiecznego wroga Zgromadzenia. Jest też Tula, która wyrusza na spotkanie ze swoim synem, Desmondem, a finalnie zostaje przez niego aresztowana. Na drugim planie rozgrywających się na Salusie wydarzeń widzimy jeszcze rewolucję, która opanowała Zgromadzenie; wszystko przez Lilę-Dorotheę, która zdemaskowała dawne okrucieństwa Harkonnenek, przy okazji niszcząc całą opartą na myślących maszynach technologię zakonu. Uff – jak gorąco! Jeśli śledzisz Proroctwo tylko pobieżnie, możesz mieć spory kłopot z połapaniem się, co aktualnie dzieje się na ekranie.
Finał 1. sezonu ogląda się naprawdę dobrze. Nie może być jednak inaczej, skoro gęstniejąca od błyskawicznie serwowanych, kolejnych wydarzeń akcja sprawia, że trudno w trakcie seansu złapać oddech. Są też mniej lub bardziej udane strzały w serduszko: Imperator Javicco ze wszystkimi swoimi ułomnościami i jego tragiczne położenie, głaskająca Desmonda po twarzy Tula czy wielkie przebudzenie rysujące się na twarzach sióstr i akolitek, gdy odkrywają prawdę o machinacjach ich Matki Przełożonej. Rzecz w tym, że to nie wystarcza, aby zatrzeć wrażenie, iż zaskakująco wiele dobrych wątków w tym serialu jest jedynie dziełem przypadku. Niektóre postacie zachowują się tak, jakby ich podstawową funkcją było przemieszczanie się z punktu A do punktu B na modłę gier wideo; kolejny poziom, nieco poważniejszy problem do rozwiązania. Cieszy fakt, że w końcu rozwikłaliśmy zagadkę potęgi Desmonda Harta czy skupiliśmy się mocniej na tym, czym ten serial pierwotnie miał być: opowieścią o upadającym i odradzającym się Zgromadzeniu. Z drugiej jednak strony to, co w tej produkcji udane, i tak zostaje podporządkowane politycznej intrydze, przekładającej się na pejzaż trzęsącego się w posadach Imperium. Na tym polu trudno coś Proroctwu zarzucić, skoro za punkt honoru postawili oni sobie ekranowe pożenienie światów Diuny i Gry o tron. Diabeł, jak to zazwyczaj bywa, może tkwić w szczegółach. I tak Valya przez cały bity sezon powtarza słowa o swoim wielkim planie, który za każdym razem okazuje się tak kruchutki, że najwyraźniej wpłynąłby na niego i wiejący wiatr. Keiran prawdopodobnie trafił do tej opowieści wyłącznie dlatego, że cierpi ona na niedostatek Atrydów, obraz nadciągającego czerwia stał się wytrychem, a omamiony Javicco okazał się głuptaskiem, choć przecież nie tak eksponowano go w pierwszych odcinkach. Tych zarzutów jest znacznie więcej, choć sprowadzają się one do wspólnego mianownika: mistyczna strona Proroctwa była jedynie pozorowana.
Mam pełną świadomość, że obecnie – świeżo po seansie – przemawia przeze mnie kilka nut rozczarowania tudzież rozgoryczenia, co widzicie po samym kształcie tej recenzji. Przewrotne jest jednak to, że za kilka dni czy tygodni i tak pojawi się we mnie tęsknota za serialową Diuną. Poprzednie odcinki, przy wszystkich ich mankamentach i niedoskonałościach, śledziłem z wypiekami na twarzy, mając dziką frajdę z samego faktu poszerzania ekranowego uniwersum opartego na książkach Herbertów i Kevina J. Andersona. Dzięki pewnemu Kanadyjczykowi wiemy już, że da się to zrobić znacznie lepiej. Dałbym naprawdę wiele, by zobaczyć, jak miała wyglądać pierwotna wersja Proroctwa, wolna od montażowo-fabularnej loterii i mniejszych czy większych wpływów nie tyle myślących maszyn, co kalkulujących ludzi. Nasza piękna Diuna zasłużyła przecież na coś więcej niż aspirowanie do miana bycia kosmiczną Grą o tron. Jeśli twórcy tego nie rozumieją, wypada życzyć, aby im się to przyśniło. W końcu wszystkie sny są wiadomościami z Głębi, której w Proroctwie jak na lekarstwo.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat