Doctor Who – 6. sezon – część 1
Powiedzieć, że jest kultowy to mało. Powiedzieć, że to najdłużej emitowany serial science-fiction na świecie też mało. Stwierdzić, że jedna z najoryginalniejszych produkcji to banał. A do tego jeszcze ciągle zaskakuje. No jak tu Doktora nie kochać? Albo przynajmniej mu nie zaufać?
Powiedzieć, że jest kultowy to mało. Powiedzieć, że to najdłużej emitowany serial science-fiction na świecie też mało. Stwierdzić, że jedna z najoryginalniejszych produkcji to banał. A do tego jeszcze ciągle zaskakuje. No jak tu Doktora nie kochać? Albo przynajmniej mu nie zaufać?
Nie wiem, czy w roku 1963 twórcy zdawali sobie sprawę z tego, co robią, powołując Doktora Who do życia. Z początku opowieść o charakterze edukacyjnym (!), przerodziła się w klasyk science-fiction i nieodłączną część kultury brytyjskiej, a dziś i masowej. Oczywiście po drodze wiele było przejść, Doktor to pojawiał się, to znikał, to taki, to zaś inny. Ale ostatnio zadomowił się na dobre w świecie naszej telewizji. Do tego stopnia, że obecnie można oglądać siódmy sezon, a na DVD pojawiła się część pierwsza szóstego sezonu, czyli siedem odcinków, w których, można śmiało rzec, dzieje się wiele.
Na początek zaskakująca, pełna napięcia dwuczęściowa opowieść z prezydentem Nixonem, Apollo11 i Ciszą w tle. Doktor w tej walce może liczyć na swoich towarzyszy - młode małżeństwo Amy i Rory'ego, tajemniczą doktor River Song oraz agenta FBI Cantona Everetta Delaware'a III. To właśnie z tych epizodów można się dowiedzieć, komu Doktor ufa najbardziej, zwłaszcza w obliczu… A to już gratka dla oglądających. Opowieść autorstwa Stevena Moffata jest godna Doktora - zaskakuje i bawi, zwłaszcza początkowa sekwencja "Dnia księżyca". Potrafi też i straszyć, jak choćby wizyta w zapomnianym sierocińcu. Odcinki zawierają też zarysowanie głównego wątku sezonu - stanu, w jakim po podróży poślubnej znalazła się Amy.
©BBC 2011
Kolejne dwa epizody to osobne historie. W pierwszej, "Klątwie czarnej plamy", od początku czuć inspirację serią "Piraci z Karaibów" - mamy korsarzy oraz Syrenę, która na nich poluje. Rzecz jasna pomiędzy nich wpada Doktor wraz ze swoimi towarzyszami. Odkrywa prawdę o "Syrenie", która wcale… Ale to też gratka dla widza. Odcinek nie jest na tyle porywający, co pierwsze dwa epizody, blednie też w porównaniu do filmów z Johnym Deepem. Ale nie oznacza to, że jest słaby. Wręcz przeciwnie, ogląda się go wyjątkowo dobrze jak na odcinek ze środka serii.
Więcej emocji dostarcza epizod "Żona Doktora". Tytuł może być zwodniczy, chociaż nie do końca… Gdzieś poza Wszechświatem istnieje mała planeta-złomowisko. Doktor zostaje na nią zwabiony za pomocą wołań o pomoc innych Władców Czasu. Dosłownie zwabiony, bo planeta to wielka pułapka, i to piekielnie inteligentna. A to, kim jest owa tytułowa "Żona Doktora" zostawiam jako kolejną gratkę dla widza - naprawdę, jest to bardzo ciekawy zabieg. I chociaż nie wnosi wiele do całościowej fabuły sezonu, to jest miły dla oka.
©BBC 2011
O wiele gorzej ogląda się dwa kolejne odcinki ze wspólną fabułą: "Zbuntowane ciało" i "Prawie ludzie". Doktor wraz z towarzyszami trafia do starego klasztoru, gdzie wydobywany jest niebezpieczny kwas. Tamtejsza załoga wykorzystuje w tym celu swoje klony, stworzone z Ciała - materii, która może przyjąć dowolny kształt i formę. Raczej do przewidzenia jest to, że owe Ciała w pewnym momencie zbuntują się i uznają, że mają prawo do życia. Prawdziwa walka o przetrwanie murowana. Ta opowieść jest niezwykle ważna dla wątku głównego, wyjaśnia bardzo wiele rzeczy, jednak ogląda się ją, zwłaszcza pod koniec pierwszego odcinka, z wielkim trudem. Historia staje się męczącą, często zbyt przegadana. Nie pomaga nawet podwójny Doktor, który bardziej rozprasza niż zachwyca. Jednak za ostatnią scenę w TARDIS można to odcinkom wybaczyć i jednocześnie z niecierpliwością przejść do tego, co wydarzy się w finale połowy serii.
Ów finał jest odcinkiem numer siedem, a jego tytuł brzmi "Dobry człowiek idzie na wojnę". Otwiera go kapitalna sekwencja, która wprowadza do epizodu oraz buduje nastrój "czegoś większego". Natomiast scena, w której Rory przekazuje wiadomość od Doktora i pytanie od siebie dosłownie wciska w fotel. Potem jest jeszcze lepiej - Doktor, wraz ze swoimi dłużnikami, wyrusza na bitwę, w której stawką jest… Zgadza się, niech to będzie gratka dla widza. Co prawda finał odcinka można przewidzieć, jednak dzieje się to dopiero na trzy sekundy przed tym, jak sam się rozwiązuje - czyli gratka do potęgi.
©BBC 2011
W 6. sezonie w Doktora, tak jak w poprzednim, wciela się Matt Smith (jest on jedenastą odsłoną Władcy Czasu). Cóż można o nim powiedzieć? Czasem potrafi swoją grą irytować i wtedy serial ogląda się ciężko. Jednak przez większość czasu dobrze wywiązuje się z powierzonej mu roli - jego Władca Czasu ma swój indywidualny styl i charakter. Na pewno jest też bardzo, ale to bardzo żywiołowy. Widzowie mogą też poczuć sympatię do jego towarzyszy - Amy (Karen Gillan) i Rory'ego (Arthur Darvill). Zwłaszcza mąż Amy, znany jako Ostatni Centurion, i zwłaszcza w ostatnim odcinku pokazuje naprawdę wielką klasę.
Warto tu wspomnieć jeszcze o dwójce aktorów. Pierwszym jest Alex Kingston, czyli doktor River Song. Kocha Doktora i on ją też, choć ich związek biegnie zdecydowanie do tyłu (wiem, dziwnie to brzmi, ale cóż, czas w świecie Doktora jest o wiele bardziej względnym pojęciem niż u nas). Postać jest tworzona z gracją oraz dużym przymrużeniem oka i nadaje serii smaczku. Drugim zaś, który pokazuję (jak zwykle zresztą) wielką klasę jest Mark A. Sheppard, doskonale znany choćby z Supernatural). W dwóch pierwszych odcinkach wciela się on w Cantona Everetta Delaware'a III. Tego typa idzie od razu polubić, choć gdzieś z tle przemyka charakterystyczny styl demona Crowleya.
©BBC 2011
Od strony realizacyjnej nie ma się do czego przyczepić w sezonie 6. Ładne ujęcia, dobry montaż, do tego efekty na przyzwoitym poziomie. Muzyka jest bardziej po to, by delikatnie podkreślić historię, niż stać się jej częścią składową (jak to bywa w niektórych opowieściach). Jedyny problem wydaje się być z aranżacją tematu z czołówki serialu, który za pierwszym razem nie wpada tak w ucho, jak poprzednie wersje. Jednak po pewnym czasie można się przyzwyczaić, a nawet go polubić.
Słów kilka o wydaniu DVD. Siedem odcinków zostało upakowanych na dwóch płytach. Można je oglądać z napisami lub lektorem. Tutaj warto wspomnieć, że Doktora… czyta Tomasz Orlicz, ostatnio doskonale znany z "dlaczego ja mam trudne sprawy w pamiętnikach z wakacji". Niestety, nie wypada tutaj najlepiej - już po kilku minutach odcinka drażni i powrót do oryginalnej ścieżki dźwiękowej staje się prawdziwą ulgą. DVD nie zawiera też żadnych materiałów dodatkowych - jeśli nie liczyć czterech reklam produkcji BBC. Na osłodę pozostaje tylko przyjemne dla oka zdjęcie wnętrza TARDIS na wewnętrznej stronie okładki.
©BBC 2011
Doktor często powtarza: "zaufaj mi, jestem Doktorem". Zwykle ma to miejsce w momencie ogłaszania przez niego kolejnego, niecodziennego sposobu na rozwiązanie problemu. Myślę jednak, że te słowa można również odnieść do widza, który śmiało może mu zaufać i powierzyć trochę swojego czasu, by poznać jego przygody. Tym bardziej, że jest to naprawdę dobra i przyjemna rozrywka.
Ponieważ… to jest Doktor.
Tytuł oryginału: Doctor Who
Produkcja: Wielka Brytania , 2011
Czas trwania: 350 minut
Dźwięk: DD 2.0 angielski, polski (2.0 - lektor)
Występują: Matt Smith, Karen Gillan, Arthur Darvill, Alex Kingston
Dystrybucja: BEST FILM
Napisy: polskie
Źródło: ©BBC 2011
Poznaj recenzenta
Tomasz SkupieńKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat