Doktor Who: sezon 10, odcinek 10 – recenzja
Tym razem wracamy na Ziemię – dosłownie. Po wycieczce na Marsa czas na sprawy przyziemne. Szkocja, tajemnicze kręgi, Piktowie oraz słynny IX legion już czekają na widzów.
Tym razem wracamy na Ziemię – dosłownie. Po wycieczce na Marsa czas na sprawy przyziemne. Szkocja, tajemnicze kręgi, Piktowie oraz słynny IX legion już czekają na widzów.
Po ostatnim średnio udanym odcinku historia o szkockiej legendzie IX legionu jest niczym ożywczy podmuch. Czasem przepełnione bajerami odcinki nie sprawdzają się, kiedy porównać je z dużo prostszymi, ale zarazem zdecydowanie bardziej klimatycznymi opowieściami. Cieszy powrót na Ziemię, ale do miejsca samego w sobie przepełnionego magią. Skojarzenia z Meridą Waleczną są jak najbardziej na miejscu.
Czasem Doktor nie chce ratować świata. Czasem po prostu zakład zmusza go, aby unaocznić prawdę swojej Towarzyszce, której wydaje się, że o IX legionie wie wszystko, ponieważ przeczytała książkę (najpewniej chodzi jej o Dziewiąty Legion autorstwa Rosemary Sutcliff). Bill jest uparta, Doktor również. Bill twierdzi, że legion przemaszerował rzeką, z kolei Doktor, że legioniści zostali po prostu wybici. Tylko że nie ma po nich ani śladu, a zaspany Nardole chcąc nie chcąc jest świadkiem, jak jego przyjaciele próbują przekonać drugą stronę do swoich racji. Nie byłby to jednak Doctor Who, gdyby nie było w nim choć odrobinę elementów natury kosmicznej. Piktowie czy Rzymianie sami w sobie są dość egzotyczni, trzeba nam jednak jeszcze potwora. A ten jest, owszem, do tego straszny i dość podobny do stworów z filmu Avatar Jamesa Camerona…
Tradycyjnie Bill musi uciekać przed wściekłą Piktyjką, Doktor zaś jeszcze bardziej tradycyjnie daje się Piktom schwytać. W tym odcinku jest on wyjątkowo złośliwy i bezczelny, co udowadnia w scenie w piktyjskiej wiosce. Być może powodem wyjątkowo sączącego jad Doktora jest miejsce akcji, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że autorka scenariusza Rona Munro odrobinkę przesadziła. Choć z drugiej strony taki Doktor to okazja, aby obejrzeć, jak Peter Capaldi wścieka się w swoim naturalnym, szkockim środowisku. A robi to uroczo i z hukiem popcornu. Ten odcinek przepełniony jest zresztą ciekawymi pomysłami, jak urocza puenta z dźwiękami wydobywanymi przez kruki. Teraz już wiemy, że kruki wciąż pamiętają o Piktyjce zwanej Kar. Innym dość rozpraszającym elementem odcinka The Eaters of Light jest rozmowa Bill z rzymskimi legionistami na temat orientacji seksualnej swojej, a także… samych legionistów. Bądź co bądź nazwa wyspy Lesbos nie wzięła się znikąd, jednakże wyjątkowa tolerancja Rzymian, którzy nie dość, że nie chcą nic dziewczynie zrobić, ale jeszcze rozmawiają z nią spokojnie na temat homoseksualizmu, wypada dość zabawnie. Ach ci Rzymianie, Asterix i Obelix słusznie mieli z nimi mnóstwo zabawy.
Koniec zabawy, czas na kosmitę, głównego bohatera tego odcinka, zarazem pożeracza światła. Twórcom serialu udało się stworzyć bestię naprawdę straszną, skoro udało się jej dosłownie zlikwidować cały legion. Ot, jakieś 5000 żołnierzy, wierząc Doktorowi. Fabuła tego odcinka nie jest nadzwyczaj skomplikowana, próby pokazania, jak wspólny wróg jednoczy także wypadają dość topornie, ale historia zyskuje dzięki pięknym okolicznościom przyrody Aberdeenshire. Bohaterowie, a zwłaszcza legioniści są całkiem sympatyczni. Ich tolerancja nie zna granic, kobiet palcem nie tkną, a do tego ratują świat pomimo swojego tchórzostwa. Wątek ucieczki ze służby przewija się już zresztą drugi raz z rzędu. Drugi też raz ci rzekomi tchórze decydują się na wielki akt odwagi. Doktor nie musi zawsze interweniować.
Odcinek The Eaters of Light to nie wiekopomne dzieło, ale ciekawszy odcinek sezonu pomimo prostoty fabuły. Szkockie krajobrazy mają w tym swój spory udział – no i mamy po raz kolejny płaczącą Missy. Krokodyle łzy?
Źródło: zdjęcie główne: BBC America
Poznaj recenzenta
Karolina SzenderaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat