„Doktor Who” – sezon 8, odcinek 11 i 12 (finał) – recenzja
Doctor Who dwuodcinkowym finałem zakończył właśnie jeden ze swoich najbardziej oryginalnych sezonów z ery New Who, który w dużej mierze odbiegał od tego, co oglądaliśmy dotychczas. Powodem takiego stanu rzeczy jest oczywiście przede wszystkim nowy Doktor.
Doctor Who dwuodcinkowym finałem zakończył właśnie jeden ze swoich najbardziej oryginalnych sezonów z ery New Who, który w dużej mierze odbiegał od tego, co oglądaliśmy dotychczas. Powodem takiego stanu rzeczy jest oczywiście przede wszystkim nowy Doktor.
Doctor Who ("Doctor Who") raz po raz zmienia swoją dynamikę, co ma nieodzowny związek z formatem serialu, i w finale 8. serii było to widać doskonale. Od 1. odcinka postać 12. Doktora budowana była krok po kroku, z mniejszą lub większą konsekwencją, by na koniec mogła zabłysnąć niczym oszlifowany diament. To był finał inny niż wszystkie. Głęboko sięgnął w podwaliny serialu, na nowo spojrzał na relację Doktora i Towarzyszki oraz na postać samego Doktora. To, że finał był dwuodcinkowy, pozwoliło mu się w pełni rozwinąć, nie trzeba było stosować żadnych skrótów, a to, co miało wybrzmieć, wybrzmiało. To nie były odcinki idealne i miały swoje problemy, ale ostatecznie takie zakończenie sezonu uznaję za udane.
Dalsza część recenzji zawiera spoilery.
Rozwiązanie zagadki sezonu, czyli ujawnienie tego, kim była (jest?) Missy, nie było aż takie zaskakujące, jakby chciał tego Moffat, ale ostatecznie niespodzianka nie jest jednak najważniejsza. Ważniejsze jest to, jak sobie z tym poradzono, a to wyszło wspaniale. Missy, czyli kolejna regeneracja Mistrza, to najlepszy element tych 2 odcinków. Michelle Gomez jest chwalona wszem i wobec - i w pełni na to zasłużyła. Stworzyła kreację oryginalną, genialną i bardzo angażującą. Momentami ocierała się o kreskówkowe przerysowanie, ale moim zdaniem ostatecznie się wybroniła. Missy jest doskonałym przeciwnikiem dla Doktora - piekielnie wymagającym, sprytnym i niebezpiecznym w swoim szaleństwie. Co jednak ważniejsze, związanym z nim wyjątkowo bardzo na gruncie emocjonalnym.
Wystarczy popatrzeć na jej powody próby zniszczenia ludzkości w obecnym kształcie. Nie wynikały one z egocentrycznej chęci zapanowania nad nią, podbicia jej dla samej władzy. Zrobiła to wszystko dla Doktora, by mu coś udowodnić, by skonfrontować go z jego dylematami na temat własnej moralności. To szalenie intrygujące podejście, które pozwala zgłębić postać 12. Doktora, szczególnie w kontekście całego sezonu. To, jak Doktor z Missy się żegna, również jest więcej niż zastanawiające - czy faktycznie tak łatwo przyszło mu pozbycie się kogoś, z kim jest tak mocno związany? Miejmy nadzieję, że Missy została jedynie przeniesiona do innego wymiaru, świata czy galaktyki. Szkoda by było, gdybyśmy mieli już jej nie zobaczyć bądź gdyby trzeba było przyznać, że Doktor jest... mordercą. Z własnej woli. Szczególnie że w końcu do niego doszło to, czego poszukiwał cały sezon. Nie jest ani najlepszą, ani najgorszą osobą. Nie jest bohaterem. Nie musi nim być. Jest Doktorem, wariatem w budce i ze śrubokrętem. I to naprawdę wystarcza.
[video-browser playlist="632890" suggest=""]
Doskonałe wątki tego finału dotyczyły też Doktora i Clary. To jest tak bardzo inna od tych w poprzednich sezonach relacja na linii Doktor-Towarzysz, że jej rozwój ogląda się z zapartym tchem. Jenna Coleman była w tym dwuodcinkowym finale wspaniała i jej Clara w końcu rozbłysła. Wystarczy przypomnieć sobie monolog: "Clara nie istnieje, jestem Doktorem!", by to docenić. Sceny te są też świetne ze względu na ich związek z poprzednimi seriami. Miło, że Moffat pamięta. W końcu też po sezonie zawirowań i wątpliwości sprawa została postawiona jasno: Doktor i Clara są najlepszymi przyjaciółmi. Zawsze i mimo wszystko. Gdy Doktor mówi: "Czy myślisz, że obchodzisz mnie tak mało, że twoja zdrada mogłaby tu cokolwiek zmienić?", my wszyscy wstrzymujemy oddech. Bo tak, dokładnie taki jest nasz Doktor. Lojalny i gotowy do najwyższego poświęcenia w imię przyjaźni. W ten sposób rozwiewają się kolejne wątpliwości dotyczące postaci Doktora. Owszem, jest on momentami antypatyczny, gburowaty i nieprzyjemny, ale to nadal nasz Doktor, który swoje dwa serca ma na właściwym miejscu.
Finał obfitował w chwile wyjątkowe i wzruszające. Powrót Brygadiera i moment, gdy Doktor w końcu zasalutował, były wzruszające dla całego fandomu, tak jak i śmierć Osgood. Wielu uważa, że była ona niepotrzebna, ale ja do nich nie należę. Osgood reprezentowała cały fandom, była kolejną postacią, która mogłaby zostać pełnoprawną Towarzyszką Doktora, ale jej śmierć pokazała szaleństwo i nieprzewidywalność Missy, co dla wizerunku tej postaci było ważne. To śmierci bohaterów, których darzymy sympatią, nas angażują, więc doskonale rozumiem tu Moffata i to, co chciał osiągnąć.
Wzruszające okazało się też pożegnanie Danny'ego. Owszem, nie był to najlepiej prowadzony bohater i w pewnym momencie już wszyscy mieliśmy go dość, ale to, w jaki sposób to rozegrano, było doskonałe. Śmierć Pinka była ważna, angażująca, miała znaczenie. Zarówno ta pierwsza, jak i druga. Wpłynęła na Clarę, zmieniła ją i konsekwencje tej zmiany mieliśmy już okazję obserwować w końcówce odcinka. A ostatnie kilka minut finału to były jedne z najdoskonalszych momentów w Doktorze Who w ogóle. Niesamowicie gorzkie, przygnębiające pożegnanie Towarzyszki i Doktora w kłamstwie, które ma chronić i ją, i jego. Frustracja Doktora, którego okłamała Missy (doskonale zagrana przez Capaldiego scena!), i rozpacz Clary, bo Danny nie wróci, ukryte w przytuleniu, bo wtedy nie widać twarzy. Tak mocnej i genialnej w swojej prostocie sceny już dawno w serialu nie widziałam.
[video-browser playlist="632892" suggest=""]
Tak oto 8. sezon Doktora Who zostawia nas bez happy endu, w atmosferze przygnębienia i - co ważne - zwyczajności. Dlatego był to finał inny niż wszystkie, bo poczucie, że to faktycznie już koniec sezonu, nie było obecne. Jest to trochę zarzut w stronę Moffata, bo jednak zabrakło większego napięcia i uczucia zagrożenia. Cybermani tym razem nie dali rady i występowali trochę jednak w tle. W wytworzeniu odpowiedniej atmosfery nie pomogły też dziury scenariuszowe i pytania, które cisną się na usta, a które Moffat wygodnie pominął. To nie jest najlepszy odcinek pod względem fabularnym, jeśli chodzi o kształtowanie historii, ale inne rzeczy, o których pisałam wyżej, to rekompensują.
Zobacz również: Teaser świątecznego odcinek "Doktora Who"
Można było lepiej. Ten finał ma swoje problemy i pozostawił mnie z trochę mieszanymi uczuciami, ale gdy już zaczęłam o nim myśleć w kilka godzin po seansie, myślałam coraz lepiej. To było inne, ale nie oznacza, że gorsze. Inny Doktor, inna relacja z Towarzyszką, inny Mistrz, inny sezon, więc w konsekwencji - inny finał. Tak jest dobrze. Doktor Who musi się rozwijać, a przecież jedyną stałą rzeczą, jakiej można się trzymać, jest zmiana. Nie wszyscy widzą szansę na rozwój serialu poprzez wprowadzanie do niego takiego mroczniejszego klimatu, ale ja zdecydowanie tak. Szczególnie gdy będzie to przeplatane z lżejszymi odcinkami. To był brutalny finał, ale coś czuję, że święta będą radosne.
Poznaj recenzenta
Katarzyna KoczułapDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat