Duke Nukem Forever [Xbox360]
Piętnaście lat! Dokładnie tyle przyszło nam czekać na kontynuację przygód Księcia. Po wielu niespełnionych obietnicach i niezliczonych zmianach terminu wydania, nikt nie dowierzał, kiedy "Duke Nukem Forever" wreszcie doczekał się oficjalnej daty premiery. Króliczek, którego goniliśmy przez grubo ponad dekadę, ostatecznie wpadł w nasze ręce. Lecz teraz, kiedy już go mamy, rodzi się pytanie, co sprawiło nam więcej frajdy: schwytanie króliczka, czy może pogoń za nim?
Piętnaście lat! Dokładnie tyle przyszło nam czekać na kontynuację przygód Księcia. Po wielu niespełnionych obietnicach i niezliczonych zmianach terminu wydania, nikt nie dowierzał, kiedy "Duke Nukem Forever" wreszcie doczekał się oficjalnej daty premiery. Króliczek, którego goniliśmy przez grubo ponad dekadę, ostatecznie wpadł w nasze ręce. Lecz teraz, kiedy już go mamy, rodzi się pytanie, co sprawiło nam więcej frajdy: schwytanie króliczka, czy może pogoń za nim?
What? Did you think I was gone forever?
Oryginalny "Duke Nukem 3D" stanowił swego rodzaju przełom. Kiedy na rynku rządziły mroczne i pełne powagi FPS-y pokroju "Doom II" oraz "Quake", produkt 3D Realms oferował nieco odmienne podejście do tematu. Bohater, stanowiący zwykły zlepek różnych twardzieli kina akcji, wydawał się wówczas czymś niezwykle świeżym. Rzucający soczystymi one-linerami, kochający cycaste laseczki i rozwiązujący nawet najbardziej nierozwiązywalny problem pociągnięciem z buta, Duke z miejsca stał się postacią kultową i niezwykle pożądaną. Ogromna dawka humoru, jaka towarzyszyła rozgrywce oraz spora swoboda w przemierzaniu poziomów, do spółki z ciekawymi środkami eksterminacji (często masowej) i mnóstwem sekretów dosyć szybko znalazły przełożenie na sukces komercyjny. Na zapowiedź sequela, zatytułowanego "Duke Nukem Forever, nie trzeba było więc długo czekać. Jednak z powodu różnych zawirowań, data premiery odkładana była wielokrotnie, a silnik gry przepisywany na nowo. W tym samym czasie gracze na całym świecie z niecierpliwością czekali... i czekali... i czekali... i jeszcze trochę czekali, by ostatecznie... znowu poczekać. Dopiero w 2010 roku Gearbox Software nabyło prawa do tytułu i dokończyło produkcję, tym samym oddając w ręce graczy długo wyczekiwany produkt. Produkt, który pomimo całej swojej zakręconej historii i kultu, jaki się przy tej okazji wytworzył, ostatecznie nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Panie i panowie, muszę z przykrością stwierdzić, że 15 lat to zbyt mało czasu na dopracowanie gry.
[image-browser playlist="607989" suggest=""]
It's time to kick some ass and chew bubble gum... and I'm all outta gum.
Książę wrócił, by ponownie skopać parę tyłków kosmicznego ścierwa. Wrócił w starym dobrym... Chwila, moment. To nie jest ani stary, ani dobry styl. Przynajmniej nie do końca. Gdyby grę stworzono w starym dobrym stylu, wówczas otrzymalibyśmy dość rozległe poziomy, po których trochę musielibyśmy pokluczyć, czasem wysadzając jakąś ścianę, za którą leżą bonusy, innym razem znajdując sekretne przejście, a jeszcze innym, latając sobie na jetpacku musielibyśmy ubić parę wieprzy. A właśnie, skoro już przy tym jesteśmy, to gdzie, u licha, podział się jetpack? Czyżby kosmici porywając nam laseczki, podpierdzielili również sprzęt latający? Na to wygląda. Wiemy już, że poziomy są liniowe i o jakichkolwiek sekretach można zapomnieć (no chyba, że są aż tak sekretne, że nie byłem w stanie ich odkryć); wiemy też, że zapomniano zaimplementować jetpack, będący jednym z najbardziej wyróżniających tę grę elementów. Co w takim razie zostało z oryginalnego "Duke'a"? Dobrze nam znana broń, przeciwnicy, masa sprośnego, kloacznego humoru, za który wszyscy pokochali Księcia oraz pewien rodzaj swobody, nie występujący w innych grach z tego gatunku. Tak, to właśnie wspomniana swoboda w połączeniu z humorem ratuje ten tytuł. W jakiej innej grze możemy wydobyć klocki (i nie mam tu na myśli zabawek pewnej znanej duńskiej firmy) z toalety i obrzucić nimi przeciwnika albo nagryzmolić na tablicy parę wulgarnych słów, doprawionych dodatkowo rysunkiem genitaliów, tudzież umieścić szczura w mikrofalówce i obserwować, co się stanie? Ha! W żadnej! Pod tym względem Duke jest jedyny w swoim rodzaju. Tego typu drobiazgów połączonych z pikantnymi tekstami naszego herosa jest w grze zatrzęsienie. Pytanie tylko, czy to wystarczy, aby przyciągnąć graczy przed telewizory/monitory. Odpowiedź nie jest prosta. To w dużym stopniu zależy od tego, czy jesteśmy starymi wyjadaczami, którzy na "DN3D" się wychowali, czy też należymy do młodszego pokolenia graczy, którzy nie uznają niczego, co technicznie w najmniejszym stopniu odbiega od najnowszych odsłon "Call of Duty". Należy bowiem wiedzieć, że sam sposób rozgrywki jest raczej staroświecki. Częściej zamiast się chować, będziemy szarżować na przeciwników z gnatem w dłoni. To nie "Gears of War", tutaj w większości przypadków strafe'ujemy na boki przy jednoczesnym ostrzeliwaniu wrogów i miotaniu granatami. Przy czym trzeba zaznaczyć, że gra do najłatwiejszych nie należy, atakujących nas przeciwników jest wielu, a zginąć tu nietrudno. Nie pomaga nawet odnawiający się pasek zdrowia zaczerpnięty z najnowszych shooterów, bo w ferworze walki zwyczajnie często nawet nie ma czasu się schować, by mieć chwilę na regenerację. Mnie osobiście taki stan rzeczy się podoba, bo w dobie wszechobecnych "samograjów", gra stanowi przynajmniej jakieś wyzwanie. Szkoda tylko, że z tym poziomem trudności bywa różnie; dla przykładu ostatniego bossa załatwiłem za drugim podejściem, podczas gdy pewien fragment, występujący gdzieś tak w połowie gry, powtarzałem chyba dobrych 20 razy, nim ostatecznie udało mi się z nim uporać. W każdym razie, wracając do wcześniejszego pytania, "Duke Nukem Forever" z pewnością bardziej przypadnie do gustu starym wygom, aniżeli osobom, które wcześniej z Księciem nie mieli praktycznie żadnej styczności.
[image-browser playlist="607990" suggest=""]
Well, look at that, you can see my dick from here.
Kiepsko niestety wypada strona wizualna produktu Gearbox Software. Oprawa graficzna przypomina tytuł sprzed kilku lat. Tekstury często są w niskiej rozdzielczości i z bliska wyglądają jak jakaś plama rzygowin, natomiast animacja postaci potrafi miejscami przyprawić o niekontrolowany wybuch śmiechu. Tutaj na szczególną uwagę zasługuje "seksowny" chód striptizerek, ale żeby się przesadnie nie czepiać, powiedzmy, że miały bardzo niewygodne szpilki. Dużo lepiej wypada udźwiękowienie. Muzyka, choć nieszczególnie zapadła mi w pamięć, była przyjemna i nie irytowała, natomiast głosy postaci, w szczególności Duke'a, są dość charakterystyczne i brzmią naprawdę dobrze.
Take your tentacles back to Japan, you freak!
Pod względem oprawy twórcy się nie popisali, nadrobili natomiast w kwestii rozgrywki. Poza przemierzaniem typowych poziomów i strzelaniem do wszystkiego, co się rusza, przyjdzie nam również zasiąść za kółkiem monster trucka, przemierzyć kilka etapów w zmniejszonej postaci, popływać pod wodą, rozwiązać parę nieskomplikowanych zagadek, czy postrzelać z działka stacjonarnego. Jakby tego było mało, nasz heros może pograć w bilard, powietrzny hokej, flippery lub też przegrać trochę drobnych na popularnych "owocówkach". Na nudę więc nie powinniśmy narzekać, tym bardziej, że niektóre poziomy są naprawdę fajnie skonstruowane. Jednym z moich osobistych faworytów jest ten, w którym musimy uciekać ze zniszczonej, zalewanej wodą tamy. Wisienką na torcie są częste walki z ogromnymi bossami, których ubić niełatwo. Ale co to dla naszego Księcia, chłapnie kilka browarków na wzmocnienie, rzuci hologram samego siebie dla odwrócenia uwagi tępych ufoli i wpakuje im kilka rakiet między oślizgłe galaktyczne ślepia. A jeśli to nie pomoże, zawsze jeszcze można się dopakować sterydami lub wzmocnić swoją siłę rażenia rozkładając tu i ówdzie kilka min zbliżeniowych, tudzież kopsnąć w stronę brzydalów parę granatów. Jakiego sposobu byśmy nie wybrali, prędzej czy później Książę zatriumfuje, pokazując pokonanej paskudzie środkowy palec i załatwiając się na jej jeszcze ciepłe truchło. Że niby wulgarnie? A czego się spodziewaliście? To w końcu Duke.
[image-browser playlist="607991" suggest=""]
Not my babes! Not in my town! You alien motherfuckers are gonna pay for this!
Byłbym zapomniał, przecież nie wspomniałem nic o fabule. Ale gapa ze mnie. Wygląda ona mniej więcej tak: bardzo źli kosmici wypowiadają wojnę wspaniałej Ameryce i porywają wszystkie fajne cycate laseczki. Duke, będący wielkim patriotą, rusza na odsiecz... laseczkom. Koniec. Może i banalne, ale to w końcu nie traktat filozoficzny, a gra z gatunku "pure action" z najbardziej wyluzowanym bohaterem, jakiego zna branża rozrywkowa.
- What about the game, Duke? Was it any good?
- Yeah, but after 12 fucking years it should be!
Właśnie, powinna być, ale nie jest. Przynajmniej nie, jeśli weźmiemy pod uwagę częste przekładanie premiery i ogromne oczekiwania pokładane w tym tytule, bo jako gra po prostu, "DNF" zły nie jest. Na tle masy FPS-ów wyróżnia się oryginalnym, luzackim klimatem, sporą dawką humoru i jedynym w swoim rodzaju bohaterem. Gorzej, że jako produkt, który już na długo przed wydaniem stał się legendą, okazuje się być najzwyczajniej w świecie przeciętny i niedopracowany. Grafika jest niedzisiejsza, poziomy liniowe, a na dodatek czas wczytywania wynosi dobrą minutę, nawet w przypadku, kiedy parę razy z rzędu zginiemy w jednym i tym samym miejscu, i to zaraz za checkpointem. A dzieje się tak już po zainstalowaniu gry na dysk konsoli, nie chcę więc nawet myśleć, co by było, gdybym grał bezpośrednio z płyty. Być może twórcy rozwiązali ten problem jakimś patchem, ale nie wnikam, bo oceniam produkt, za który płacę, dostaję do ręki, wkładam do czytnika i gram, nie zaprzątając sobie głowy jakimiś łatkami, w końcu po to ktoś wymyślił konsole, by proces grania uczynić jak najbardziej przystępnym i przyjemnym. Do kolejnych wad doliczę również możliwość noszenia przez bohatera wyłącznie dwóch rodzajów broni. Nie wiem, kto wpadł na ten iście "genialny" pomysł, ale na miłość boską, to nie jakiś wojenny FPS stawiający na realizm, ale czysta, niczym nieskrępowana rozpierducha, w której logika wcale nie jest najważniejsza. Czasami szwankuje również system kolizji i osłon, przez co nieraz zaliczymy zgon. Jeśli chodzi o błędy, to by chyba było na tyle.
[image-browser playlist="607992" suggest=""]
Rest in pieces.
Słowem podsumowania, pograć jak najbardziej można, bo strzelanie do dobrze nam znanych przeciwników z tak wykręconych broni jak zmniejszacz, zamrażacz czy devastator wciąż sprawia sporą frajdę, a klimatu nie da się pomylić z żadnym innym tytułem. Zresztą warto zagrać chociażby ze względu na samą produkcję, która zajęła wiele lat, a z której już w gotowej grze nabijają się sami twórcy, bo jakby nie patrzeć, jest to pewien ewenement w tej gałęzi przemysłu rozrywkowego. Osobiście uważam jednak, że lepiej byłoby, gdyby ta gra w ogóle nie powstała. A już na pewno nie w obecnej formie. Okazuje się, że samo wyczekiwanie i związana z tym pewna specyficzna atmosfera były dużo ciekawsze niż opisywana pozycja. Twórcy zamiast doszlifować swój program i złożyć swoisty hołd Księciu, wydali naprędce półprodukt, jakby kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego, co robią i jaki status ta gra osiągnęła w świecie elektronicznej rozrywki już na długo przed premierą. Boli to tym bardziej, że na pytanie kolegi: Kiedy oddasz mi kasę? Nie będzie można już odpowiedzieć: Gdy wyjdzie "DNF". Cóż, chciałoby się rzec: "Hail to the King, baby!", ale niestety nie tym razem.
Ocena: 6/10
Plusy:
+ humor
+ pewien rodzaj swobody
+ teksty Duke'a
+ rozwałka
+ urozmaicona rozgrywka
Minusy:
- długi czas wczytywania
- przestarzała oprawa
- szwankujący system kolizji i osłon
- możliwość noszenia wyłącznie dwóch rodzajów broni naraz
- liniowość
Poznaj recenzenta
Marcin KargulDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat