Falcon i Zimowy żołnierz: sezon 1, odcinek 4 - recenzja
Falcon i Zimowy żołnierz w 4. odcinku działają w Rydze. Choć tempo akcji zwalnia, ostatnia, niezwykle brutalna scena zrekompensuje nam to z nawiązką.
Falcon i Zimowy żołnierz w 4. odcinku działają w Rydze. Choć tempo akcji zwalnia, ostatnia, niezwykle brutalna scena zrekompensuje nam to z nawiązką.
Już zawsze będziemy mieli Rygę. Falcon i Zimowy żołnierz, Karli Morgenthau i John Walker, Baron Zemo i Ayo z Dora Milaje - ta trupa straceńców w 4. odcinku serialu MCU stawia się w komplecie, by przenieść nasz sposób myślenia o dynamice interakcji pomiędzy postaciami w Kinowym Uniwersum Marvela na zupełnie inny poziom. W symulowanej przez Pragę stolicy Łotwy wrze, przy czym nie spodziewajcie się przeprowadzanych z gigantycznym rozmachem batalii. O sile najnowszej odsłony produkcji Disney+ decyduje w pierwszej kolejności ładunek wybuchowy o charakterze emocjonalnym. Bohaterowie zachowują się tak, jakby byli chodzącymi zapalnikami czasowymi, próbującymi odnaleźć swoje miejsce w rzeczywistości, w której bezwiednie przypadła im rola odmieńców. Patrząc z tej perspektywy, Ryga zamienia się w swoisty symbol współczesnego świata; piękno miasta doskonale kontrastuje ze starającymi się zaadaptować do nowych warunków uchodźcami, a nagrywane przez przechodniów materiały wideo z jeszcze jednym aktem przemocy. Wędrówka, którą tym razem zaserwowali nam twórcy historii, jest doprawdy magnetyczna - prowadzi nas w końcu od błogosławionego spokoju, który Bucky znalazł w Wakandzie, w stronę zakrwawionej tarczy Kapitana Ameryki. To krajobraz pełen kontrastów i niuansów, zły i jednocześnie dobry w swojej naturze, w którym pytania o życiową powinność nie chcą znaleźć prostych odpowiedzi. Nie możesz być herosem dla całego globu, jeśli nie pojmiesz, czym naprawdę jest twój własny świat.
Pierwsza faza odcinka skupiona jest na rozwijaniu motywacji Morgenthau i innych Flag Smasherów. Ten zabieg - niezwykle potrzebny dla lepszego zrozumienia zasadniczej osi fabularnej historii - został przeprowadzony znakomicie; z jednej strony pozwala wzbudzić empatię względem niezwykle trudnego położenia uchodźców skupionych wokół ciała zmarłej Mamy Madani, z drugiej zaś nadaje geopolityczny rys rzeczywistości zmagającej się z wszystkimi następstwami Blipu. W rewolucji Flag Smasherów ludzkie życie ma zarazem największe znaczenie, jak i pełni funkcję środka do realizacji większego celu. To właśnie dlatego Sam przyzna w rozmowie z Karli, że z jej krucjatą może się utożsamić. Kapitalnym posunięciem z narracyjnego punktu widzenia okazało się przeplatanie wątku rewolucjonistów z działaniami Wilsona, Barnesa, Zemo i dołączających do nich Walkera i Hoskinsa. Cała piątka musi w błyskawicznym tempie opracować modus operandi i pogodzić diametralnie odmienne wizje walki o lepszy świat. Z miejsca pojawiają się więc wrzenia w mikroskali, dla których kołem zamachowym staje się przyszły los Barona. Tłoczno jest już wcześniej; gdy na arenę weszły jeszcze członkinie Dora Milaje, musiało dojść do wybuchu. Pojedynek wszystkich ze wszystkimi wypada fenomenalnie, choć nie chodzi tu tylko o samą choreografię starcia. Batalia uświadamia Walkerowi, że bez odnalezionego przez niego wcześniej serum superżołnierza jego Kapitan Ameryka nie ma mocy sprawczej. Tak, nowy Cap - jak ujął to dosadnie Bucky - to "wariat", który heroizm chce wybudzić w sobie zastrzykiem. Diagnoza Zemo o oddawaniu nadludzkich mocy w niepowołane ręce okazała się aż do bólu zasadna.
W najnowszej odsłonie serii naprawdę dużo się rozmawia; zwróćcie uwagę na sposób, w jaki twórcy raz po raz przesuwają fabularne akcenty, by otworzyć tym samym pole do jeszcze jednej dysputy (Zemo ucieka przez tunel, do którego wejście znajduje się obok muszli klozetowej!). Świetnie wypada zwłaszcza ta, w ramach której nominalny heros, Sam Wilson, debatuje z nie tak znowu prostą do zaklasyfikowania jako antagonistka Karli. Oboje szukają punktów stycznych w zdawałoby się zupełnie innych filozofiach życiowych, a wymiana poglądów przybiera formę swoistej terapii. Aż szkoda, że przerywa ją narwany Walker, który po zaaplikowaniu sobie serum zamienia się w wypisz, wymaluj bestię wypuszczoną z klatki. Finałowa sekwencja, w trakcie której ginie Battlestar, jest już prawdziwym majstersztykiem pod względem realizacyjnym. Oczy widza skupione są na walce z Flag Smasherami, podczas gdy motorem napędowym rzeczonej sceny staje się dramat Hoskinsa. Cały 4. odcinek został naszpikowany fabularnymi zasłonami dymnymi tego typu, mającymi odwrócić naszą uwagę od tego, że najistotniejsze w tej historii jest to, co rozgrywa się w duszach i sercach bohaterów. Furii, która ogarnia Walkera, nie może więc powstrzymać już nikt - brutalność, z jaką pozbawia on życia przybocznego Karli wśród tłumu gapiów, poraża. Każda z najważniejszych dla opowieści postaci odbywa jedyną w swoim rodzaju podróż w głąb siebie, odnajdując tam albo anioły, albo demony. Te pierwsze zarezerwowane są dla Falcona i Zimowego Żołnierza; szatańskie tango przypada w udziale nowemu Capowi i Morgenthau. Nie ma żadnego przypadku w tym, że wszyscy z nich tak dobitnie tłumaczą na ekranie swoje motywacje. Brzmią podobnie; tylko od ciebie zależy, gdzie w tych monologach odnajdziesz realny heroizm, prawość i słuszność.
Do końca opowieści pozostały tylko 2 odcinki - to dużo i jednocześnie mało czasu na to, aby wszystkie nakreślone w serialu wątki spiąć satysfakcjonującą klamrą. Twórcy wciąż trzymają w odwodzie Power Brokera; niejasna jest przyszłość Zemo i sposób, w jaki Sam najprawdopodobniej ostatecznie przejmie tarczę Kapitana Ameryki. Jeśli weźmiemy jednak pod uwagę zamiłowanie scenarzystów produkcji do zabawy konwencją szpiegowską i zmieniania akcentów z tych co bardziej żartobliwych na zupełnie poważne w wydźwięku, możemy być dobrej myśli. Falcon i Zimowy żołnierz niemal na pewno nie zrewolucjonizują Kinowego Uniwersum Marvela, lecz jest coś pokrzepiającego w fakcie, że serialowe odsłony projektu tak mocno zagłębiają się w mentalność poszczególnych postaci. Choć Wilson zaserwował Morgenthau przyśpieszoną formę terapii, w rzeczywistości cała historia staje się terapią dla niego samego. W kontekście jego przymiarek do tarczy Capa stopniowo zanika wcześniejsze "Sam, musisz!". Teraz to już raczej: "Sam, zasłużyłeś".
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat