Grzesznicy – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 18 kwietnia 2025Ryan Coogler powraca z historią, którą sam wyreżyserował i napisał. A do tego obsadził Michaela B. Jordana w podwójnej roli.
Ryan Coogler powraca z historią, którą sam wyreżyserował i napisał. A do tego obsadził Michaela B. Jordana w podwójnej roli.

Reżyser Ryan Coogler to specjalista w swoim fachu, który udowodnił, że zna wyrafinowany gust widzów i wie, jakie historie chcą oni oglądać na dużym ekranie. Odpowiada za dreszczowiec Fruitvale, marvelowską Czarną Panterę i Creed: Narodziny legendy. Produkcje uderzały w odpowiednie struny emocjonalne i przykuwały do fotela. Osobiście nie przepadam za jego ostatnim filmem (Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu), ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że ten obraz nie jest do końca jego.
Grzesznicy są dla Cooglera pewnego rodzaju powrotem do korzeni, do początków twórczości. To on odpowiada za scenariusz. Napisał go dla wujka, który zmarł w 2020 roku – dla człowieka, który wprowadził go w świat bluesa. To dziwne połączenie thrillera z horrorem. Inspiracją do stworzenia tej opowieści była legenda Roberta Johnsona – mistrza bluesa z Missisipi, który podobno za sławę sprzedał swoją duszę samemu diabłu.
Mamy rok 1932. Przenosimy się do Ameryki stojącej na progu ogromnych przemian kulturowych. Niewolnictwo zostało zniesione, a Ku Klux Klan przeszedł do historii. Afroamerykanie zaczynają mieć coraz więcej praw – w tym do posiadania biznesów. Wiatr tych przemian przywiał do miasteczka dwóch braci (obu zagrał Michael B. Jordan), którzy w Chicago pracowali dla samego Ala Capone. Smoke i Stack w wiecznym mieście zarobili sporo pieniędzy i chcą dzięki nim spełnić swoje marzenie z dzieciństwa – otworzyć klub wyłącznie dla czarnoskórych mieszkańców, w którym będzie można się napić, potańczyć i posłuchać najlepszego bluesa w regionie. Bracia wizualnie są identyczni, ale pod względem natury różnią się diametralnie. Reżyser już w pierwszych minutach daje nam pewne podpowiedzi, z jakimi ludźmi mamy do czynienia. Smoke lubi nosić rzeczy koloru niebieskiego, co ma symbolizować rozsądek, a jego brat Stack woli kolor czerwony, pasujący do jego hedonistycznej natury. Obaj znakomicie się uzupełniają. Przed wyjazdem do Chicago każdy z nich zostawił w miasteczku jakąś niedokończoną sprawę. Dla jednego to Mary (Hailee Steinfeld), biała dziewczyna, z którą miał romans. Dla drugiego to Annie (Wunmi Mosaku), kobieta, z którą próbował ułożyć sobie życie i założyć rodzinę, ale nie wyszło. Teraz mężczyźni chcą zacząć wszystko od nowa. Pragną zostać panami własnego losu, a nie narzędziami w rękach tych, którzy za sprawą ich ciężkiej pracy przez lata się bogacili.
Podoba mi się to, w jaki sposób Coogler buduje ten świat i napięcie. Powoli wprowadza kolejnych bohaterów. Obserwujemy, jak bracia zbierają swoją wymarzoną drużynę i szykują się do otwarcia klubu. Pierwsza część filmu to taka kronika przemian kulturowych. Nic nie zwiastuje, że ta historia nagle przerodzi się w rasowy horror. Gdy tylko zapada zmrok, przed tartakiem przerobionym na bar pojawiają się dziwne osoby, które bardzo chcą wejść do środka. Widz już wie, że to wampiry szukające kolejnych ofiar, ale nasi bohaterowie nie mają o tym pojęcia. Pytanie, jakie stawia reżyser, brzmi: czy i kiedy ludzie zorientują się, z jakim złem mają do czynienia?
Czuć w Grzesznikach inspiracje klasykami, takimi jak Od zmierzchu do świtu ze scenariuszem Quentina Tarantino, Coś Johna Carpentera czy Nosferatu. Ciekawie się ogląda nową produkcję Cooglera, mając świeżo w pamięci Nosferatu Roberta Eggersa. Produkcja prezentuje zupełnie inne podejście. Opiera się mocniej na przesądach i walce ze stworami nocy za pomocą klasycznych metod, czyli święconej wody, osinowych kołków czy czosnku. Jego wampiry to krwiożercze bestie, które niczym syreny mamią ofiary, by te im się poddały. Wydaje mi się, że obsadzenie Irlandczyka Jacka O’Connella w roli głównego sprawcy tragedii było ciekawym pomysłem.
Grzesznicy to bardzo dobry projekt pod względem muzycznym, wizualnym i aktorskim. Ścieżka dźwiękowa szwedzkiego kompozytora Ludwiga Goranssona nadaje oryginalny ton tej produkcji. Wprowadza radosny klimat, który bardzo szybko zmienia się w mroczną opowieść z krwawym finałem. Do tego dochodzi świetny dobór muzyki bluesowej w wykonaniu debiutującego na ekranie Milesa Catona, którego reżyser dostrzegł w jednym z barów muzycznych. Młody aktor znakomicie odnajduje się na planie. Widać, że Coogler odpowiednio go poprowadził, by uzyskać od niego właściwe emocje. W życiu bym nie powiedział, że Miles dopiero co zaczyna swoją karierę.
Jednak największym zaskoczeniem jest praca, jaką wykonał Michael B. Jordan, by stworzyć dwie niby podobne, ale różne postacie. Bracia mają inną mimikę twarzy i inny sposób chodzenia. Aktor zagrał to tak perfekcyjnie, że widz nie ma problemu z ich odróżnieniem. Uwagę przykuwa także Hailee Steinfeld jako pewna siebie Mary. Kobieta zna swoją wartość i dokładnie wie, czego chce od życia. Wisienką na torcie jest świetny Jack O’Connell, który stara się wydobyć z granego przez siebie wampira coś nowego. Coś, czego fani tego gatunku jeszcze nie widzieli. I muszę przyznać, że mu się to udaje. Bohater przypomina trochę domokrążcę, który przymila się do potencjalnego klienta, ale robi to w tak dziwny sposób, że chcemy mu jak najszybciej zamknąć drzwi przed nosem.
Należy jeszcze wspomnieć o świetnych zdjęciach, za które odpowiada Autumn Durald Arkapawa. Dominuje w nich mrok, ale na tyle przejrzysty, że widz nie ma wątpliwości, co się w nim kryje. Cały drugi akt rozgrywa się w blasku księżyca i zaciemnionych zakamarkach byłego tartaku, a jednak nie ma cienia wątpliwości, co dzieje się na ekranie.
Nowy film Cooglera nie jest pozbawiony wad. Pierwszy akt trwa stanowczo za długo. Reżyser niepotrzebnie wprowadza aż tylu bohaterów, dla których później nie ma kompletnie czasu – gdzieś mu umykają, a ich obecność traci większy sens. Również finałowa scena, rozgrywająca się po feralnej nocy, jest dla mnie niepotrzebna i na siłę próbuje podbić to, że złu w każdej postaci należy się przeciwstawić, a nie przed nim uciekać.
Po seansie zacząłem się zastanawiać, czy to przypadek, że w tym roku powstały już trzy produkcje, w których jeden aktor zagrał dwie role (lub więcej). A może to nowy trend? Niedawno na dużym ekranie oglądaliśmy Roberta Pattinsona w Mickey 17 Joon-ho Bonga. Robert De Niro także zagrał dwie postacie w The Alto Knights (film jeszcze nie trafił do Polski).
Grzesznicy to ciekawe kino, ale nie trafi do każdego. Wydaje mi się, że przez mocno rozwleczony pierwszy akt może nie spodobać się widzom, których kompletnie nie interesuje przemiana kulturowa w Stanach Zjednoczonych, a do kina przyszli, by obejrzeć horror. Nim dostaną to, na co czekają, mogą się trochę znudzić.
Poznaj recenzenta
Dawid Muszyński
Najlepsze z 24h


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 44 lat
ur. 1978, kończy 47 lat
ur. 1968, kończy 57 lat
ur. 1946, kończy 79 lat
ur. 1972, kończy 53 lat

