Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja: sezon 1, odcinek 10 i 11 - recenzja
Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja: dostarczają dwa solidne, ale całkowicie różniące się od siebie odcinki. Co tym razem wyszło twórcom?
Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja: dostarczają dwa solidne, ale całkowicie różniące się od siebie odcinki. Co tym razem wyszło twórcom?
Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja w 10. odcinku bawią się niejednoznacznością moralną. Jest to ciekawy koncept, który na takim poziomie rzadko był poruszany w animacjach ze świata Star Wars. Pod tym kątem wysłanie zgrai na misję do dawnej stolicy Separatystów wywraca trochę ich samopoczucie do góry nogami i wyrywa ze strefy komfortu. Nie tylko muszą walczyć na tej planecie, ale jeszcze chronić polityka, którego do niedawna uważali za wroga. Ten brak moralnego komfortu bohaterów został całkiem sprawnie podkreślony, bo czuć ich niechęć. To stawia tych żołnierzy przed ważnym rozwojem, bo prawdopodobnie większego sygnału do tej pory nie otrzymali, że galaktyka zmieniła się raz na zawsze, a wrogiem jest ktoś inny.
Infiltracja placówki wyszła całkiem pomysłowo, bo twórcom udało się dobrze wykorzystać maszynę kroczącą AT-TE. Przewijała się ona przez Wojny Klonów, a także była dostrzegalna w Trylogii Prequeli, ale zasadniczo nigdy nie mogliśmy odczuć, że to efektywne narzędzie destrukcji i wojny. Zawsze było to dość bezosobowe narzędzie w odróżnieniu od klimatycznego, charakterystycznego AT-AT (a także AT-ST), których znaczenie i moc w Oryginalnej Trylogii były nie do zakwestionowania. Tutaj użyto tego z pomysłem podczas pościgu wąskimi uliczkami miasta. Dzięki temu scena akcji zyskała rozrywkowy charakter.
Teoretycznie wątek Omegi jest o niczym, bo panna chce brać udział w misjach, ale standardowym schemat ochrony potencjalnie bezbronnych jest tutaj maksymalnie podkręcony. Jej wątek jest o tyle istotny, że daje nam do zrozumienia, że jej unikalnym talentem klona jest genialna zdolność do taktyki i strategii. To też może wyjaśniać, dlaczego jest tak ważna dla klonerów z Kamino, ale nadal pozostaje zbyt wiele niedopowiedzeń.
Niestety, 10. odcinek to typowy, dobry poziom serialu Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja, ale już 11. odcinek totalnie odcina się od konwencji i... bohaterów. Jest to dość dziwny i mało spotykany zabieg, bo nagle bez żadnej zapowiedzi i przyczyny dostajemy genezę Hery Syndulli ze Star Wars: Rebeliantów. Po co? To sprawia wrażenie zapchajdziury, bo wszystko o początkach kariery rebeliantki zostało już powiedziane. Bohaterowie pojawiają się zaledwie w jednej scenie i jedynym istotnym momentem wydaje się nawiązaniem relacji pomiędzy Herą a Omegą. Ma się wrażenie, że chciano zapoczątkować coś, co być może będzie kontynuowane w kolejnym serialu aktorskim. W porządku, takie zabawy są mile widziane, bo na tym polega budowa uniwersum, ale obok tego musi być dobra fabuła. A w tym przypadku aż za bardzo jest to schematyczne, bez wyrazu i chyba tylko dla fanów Hery.
Tak naprawdę trudno coś więcej napisać o 11. odcinku. Wszystko jest poprawne, jest jakaś akcja, Crosshair bawi się w snajpera, jeden z nowych klonów ma dylematy moralne i w sumie tyle. Wszystko jest wręcz do bólu poprawne, ale przy tym nijakie i trochę nudne, bo jak poprzednie odcinki miały charakter przygodowy i znaczenie dla głównych bohaterów, tak całkowite odcięcie się od nich jest decyzją nietrafioną. Hera nie jest na tyle ciekawą bohaterką, by to miało sens i usprawiedliwienie.
Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja pomimo wszystko nadal bawi. Pomimo słabszego 11. odcinka serial zdecydowanie ma więcej pozytywnych momentów niż Rebelianci.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat