Le Mans '66 - recenzja filmu [American Film Festival 2019]
Data premiery w Polsce: 22 listopada 2019W Le Mans '66 miłość do samochodów i kapitalne występy aktorskie przeplatane są odrobinę irytującymi odwołaniami do przyjaźni, korporacyjnej jatki i mierzenia technologicznych cojones. Owocuje to realizacyjnym majstersztykiem, jednak wielu z nas liczyło chyba na zdecydowanie więcej.
W Le Mans '66 miłość do samochodów i kapitalne występy aktorskie przeplatane są odrobinę irytującymi odwołaniami do przyjaźni, korporacyjnej jatki i mierzenia technologicznych cojones. Owocuje to realizacyjnym majstersztykiem, jednak wielu z nas liczyło chyba na zdecydowanie więcej.
Jestem niemal przekonany, że po zobaczeniu zwiastunów filmu Le Mans '66 nie byłem osamotniony w przypuszczeniu, iż James Mangold wróci do nas w glorii chwały - materiały promocyjne zapowiadały prawdziwą jazdę bez trzymanki, więc siłą rzeczy mogliśmy zakładać, że końcówka kinowego roku będzie się nam kojarzyć z rykiem silników. Reżyser w swoim najnowszym dziele faktycznie wrzuca realizacyjny wyższy bieg, a sceny ekranowych wyścigów, zarówno pod kątem wizualnym, jak i udźwiękowienia, stają się prawdziwym majstersztykiem. Problem polega na tym, że narracyjny gaz do dechy idzie tu w parze z fabułą, która stanowczo zbyt często hamuje. Twórca tak mocno chce nadać swojej historii uniwersalny wymiar, że niejednokrotnie wybiera drogę na skróty; pretekstowy złoczyńca, pozorowane konflikty wewnętrzne i zewnętrzne, fascynacja dziecka ojcem czy wreszcie branie się za bary z ogromem tematów, z których prawdopodobnie żaden nie zostaje dostatecznie rozwinięty. Nie zrozumcie mnie źle - to dobre kino z kapitalnym aktorstwem, jednak wpisana w centrum tej opowieści prostota przekazu okazuje się dla Mangolda mieczem obosiecznym. Wasza ocena produkcji będzie więc zależeć od tego, czy po seansie w głowach utkwią Wam szaleńcze drogowe szarże Kena Milesa, czy może proces, który do francuskiego wyścigu go doprowadził. Ten ostatni bowiem na ekranie chce być czymś więcej, niż w rzeczywistości był.
Początek lat 60. XX wieku. Henry Ford II (Tracy Letts), wnuk legendarnego twórcy taśmy produkcyjnej, ma coraz większy problem ze swoją Ford Motor Company. Choć firma w dalszym ciągu jest niedoścignionym liderem sprzedażowym, to jednak brakuje w niej odświeżających pomysłów, które wpisałyby się w zmieniającego się ducha czasu. Fabryka staje, a wszyscy pracownicy gorączkowo poszukują nowej biznesowej rewolucji. Zajmujący się marketingiem Lee Iacocca (Jon Bernthal) stawia wszystko na jedną kartę - jego zdaniem drogą do wyjścia z impasu jest start pojazdów firmy w 24-godzinnym wyścigu Le Mans, w którym od lat dzielą i rządzą auta Ferrari. Włoski producent stoi zresztą na krawędzi bankructwa; oferta zakupu przez Forda jest dla niego osobistą potwarzą. Pomiędzy samochodowymi magnatami rodzi się konflikt, który ma przede wszystkim personalny wymiar. Ford Motor Company pompuje nieprzebrane środki w stworzenie rewolucyjnego pojazdu wyścigowego, który mógłby konkurować z maszynami Ferrari. Zadanie pod względem technologicznym i organizacyjnym wydaje się niemożliwe, przynajmniej do czasu, gdy pieczę nad nim zaczynają sprawować amerykański projektant Carroll Shelby (Matt Damon) i konfliktowy, brytyjski kierowca i mechanik Ken Miles (Christian Bale). Tandem ma jednak sporo kłopotów z wdrażaniem swoich pomysłów; wyjazd do Francji staje się dla bohaterów prawdziwą drogą przez mękę.
Zaskakujący może być fakt, że twórca tej klasy co Mangold w wielu momentach historii niespecjalnie ukrywa, iż zależy mu przede wszystkim na wkupieniu się w łaski przyznającej Oscary Amerykańskiej Akademii Filmowej. Osobiste dramaty i rozterki bohaterów są więc na ekranie nieustannie rozładowywane przez potraktowane po macoszemu i uproszczone do bólu wątki poświęcone przyjaźni, korporacyjnej gonitwie czy starciu technologicznych gigantów, jakby trzeba je było odhaczyć, by zrealizować przepis na statuetki. Co więcej, antagonista tej historii, wiceprezes Ford Motor Company, Leo Beebe (Josh Lucas), zostaje właściwie dorobiony na poczekaniu, by później w złowrogim oddziaływaniu na opowieść znaleźć nieoczekiwanego sojusznika w postaci Bogu ducha winnego Enzo Ferrariego (Remo Girone). Temu drugiemu wkłada się w usta mające absurdalne podstawy kwestie o podłym Fordzie, co jest tylko pochodną przyjętej przez reżysera optyki, w ramach której jeśli wyrazisty podział na dobro i zło nie istnieje, to trzeba go w trymiga stworzyć, choćby pokazując włoskich kierowców jak członków mafii. Mangoldowi rzecz jasna idzie o przystępność historii, jednak koniec końców doprowadza to do zbudowania zupełnie przejaskrawionego świata przedstawionego. Przez takie zabiegi ginie gdzieś najciekawszy wymiar tego filmu - bezinteresowna miłość do szybkości, której szafarzami są tu Shelby i Miles. Szkoda tylko, że tego wniosku nie podziela reżyser, który większość czasu spędza na pogadankach o Bóg-wie-czym i nie może się zdecydować, co jest zasadniczą osią fabularną. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że większość z widzów Le Mans '66 i tak chwyci za serce.
Dzieje się tak głównie z uwagi na to, że w kilku dobrych momentach filmu Mangold rezygnuje ze swoich oscarowych zamachów, by zakasać rękawy i wziąć się do realizacyjnej roboty. Na tym polu jest tak świetnym rzemieślnikiem, jak i wizjonerem - ukazane przez niego sceny wyścigów mają w sobie coś z wizualnej maestrii, w której możemy przepaść bez reszty. Ujęcie na licznik, pedał gazu w podłogę, "wiśta, wio!" Milesa i ten drogowy wariat jedzie jak na zatracenie, na pohybel wszystkiemu. Sprawdza się tu bodajże każdy możliwy zabieg, od przywodzącego na myśl klasyczne filmy o wyścigach udźwiękowienia począwszy, na szybkich cięciach montażowych skończywszy. Fenomenalny sposób kadrowania niejednokrotnie wybudzi w nas poczucie, że francuskie drogi przebywamy siedząc w samochodzie Milesa, jakby ten rozgrzany do czerwoności silnik znajdował się zaraz obok nas. Reżyser w tym aspekcie jest tak skrupulatny, że nawet niepozorne zbliżenia felg czy lusterek zdają się mieć jakieś bliżej nieopisane, symboliczne znaczenie. Mangold równie dobrze radzi sobie w sposobie ekspozycji relacji Shelby'ego i Milesa, utkanej z tragikomizmu, jak i podlanej nieodłącznym w tej historii szaleństwem. Gdzieś spomiędzy oparów palonych gum wyłania się obraz dwójki samochodowych zaklinaczy, którzy najpierw zdzielą się nawzajem po pyskach, by później łączyć siły w ramach wspólnej pasji w jej najczystszej postaci. Są tak charyzmatyczni, jak i zupełnie ludzcy, uwodzicielscy i jednocześnie odpychający.
Wielka w tym zasługa Bale'a i Damona, którzy niosą na swoich barkach tę historię nawet tam, gdzie Mangold do spółki ze scenarzystami mniej lub bardziej świadomie rzucają im kłody pod nogi. Zwłaszcza pierwszy z nich jest w swojej roli przewyborny - reżysera należy pochwalić za to, że dał mu na planie pełne pole do popisu. Brytyjczyk wznosi się na wyżyny jeśli chodzi o operowanie akcentem, mowę ciała (zwróćcie uwagę na charakterystyczne przygarbienie i pracę ramion) i zawadiackie podejście do swojej postaci. Jego Ken Miles to przecież i życiowo-drogowy chuligan, i zarazem człowiek do rany przyłóż. Utytłany smarami, z kluczem do przykręcania śrub w dłoni, walczy ze wszystkimi przeciwnościami losu, później zaś wsiada do auta i roztacza przed nami pełne spektrum wolności w każdym jej możliwym wymiarze. Ten bohater jest tak magnetyczny, jak i irytujący - kochasz go, nienawidzisz, chcesz poklepać po plecach, a on może ci dać kuksańca lutownicą. Ważna jest również metamorfoza, którą Miles przechodzi na ekranie; Bale oddaje ją w pełni zupełnie naturalnie. Wtóruje mu świetny w roli Shelby'ego Damon. Jego bohater względnie szybko zdaje sobie sprawę, że jedyną odpowiedzią na korporacyjne machinacje jest własne cwaniactwo, którym z konieczności trzeba przykryć serce do walki. Jeszcze lepiej Miles i Shelby radzą sobie we wspólnych scenach; to trudna przyjaźń, rozpisana nieco na starą modłę, ale obu bohaterów, z niewątpliwą korzyścią dla widza, wzajemnie napędza.
Le Mans '66 to film, który miał wszystkie papiery na to, aby zamienić się w dzieło wybitne. Sęk w tym, że choć silniki w tej produkcji ryczą aż miło, to sposób poprowadzenia narracji przez Jamesa Mangolda w niektórych momentach niezrozumiale trzeszczy. To trochę tak, jakby autor zespolił w ramach jednego obrazu dwie lub nawet więcej osobnych opowieści, które niekoniecznie dobrze komponują się w ramach tej samej historii. Mamy tu bowiem do czynienia z genialnym dramatem sportowym i realizacyjną perełką, jak również z jedną wielką i nieznośnie strywializowaną tyradą o pasji dławionej w zarodku przez biznesowy cynizm. Na całe szczęście przynajmniej w końcowym akcie reżyserowi udaje się znaleźć odpowiedni balans pomiędzy tymi elementami i dopisać udany rozdział do ekranowej mitologii sportu. Gorzej tylko, że jego zamiary i nasze oczekiwania były chyba odrobinę większe.
Źródło: Zdjęcie główne: 20th Century Fox
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat